Zaskoczeniem dla czytelników bloga będzie moje przywiązanie do obdarzonych potężnym głosem czarnoskórych wokalistek (in other news: nie lubię Windowsów i nie głosuję na PiS). Zatem, bez dalszych wstępów, liejdisy i dżientielmieny: Esther Phillips.
Jej interpretację „Home Is Where The Hatred Is” zaliczam do najpiękniejszych piosenek, ever. Zresztą sami posłuchajcie – z jednej strony, nie jest to utwór łatwy w odbiorze. Ale z drugiej, nie trzeba się do niego jakoś specjalnie przekonywać. Przykuwa do głośników, zmusza do chłonięcia słowa za słowem, nuty za nutą, beatu za beatem.
To nie jest optymistyczna piosenka podnosząca na duchu. Jeśli ktoś już jest w podłym nastroju, radzę nie klikać. Będzie jeszcze gorzej.
Piosenka opowiada o uzależnieniu od narkotyków. Nie takim fajnym, jak u Huntera S. Thompsona albo samego Tomasza Piątka. Nie takim, gdzie się toalecie luksusowej restauracji wciąga kreski układane platynową kartą kredytową. Takim, od jakiego się umiera w wieku 48 lat od zrypanych nerek i wątroby, jak Esther Phillips.
Tragedia wzięła się chyba z tego, że jej talent odkryto za wcześnie. Nastolatka śpiewająca ładnie w kościelnych chórkach wystąpiła w konkursie młodych talentów i śpiewała zawodowo już w wieku lat dwudziestu kilku.
I potem zacząła się historia, którą bywalcy tego bloga znają zapewne na pamięć z biografii tysięcy gwiazd szołbiznesu – narkotyki najpierw służą relaksowi i podkręceniu nastroju na balangach. A potem już niczemu nie służą, to uzależniona osoba służy im.
Zaczęły się rozpaczliwe próby pomagania dziewczynie, wyciągania jej ze złego środowiska. Ale w przypadku uzależnionej piosenkarki, złym środowiskiem jest po prostu miejsce pracy, bo czy chodzi o studio nagraniowe czy koncert w nocnym klubie, tam zwykle skręta czy piguły nie trzeba długo szukać.
A więc pojawił się kolejny element tej samej spirali, znów zapewne do znudzenia znany bywalcom bloga, bo wszystkie opowieści o uzależnionych artystach są do siebie podobne: dylematy, czy lepiej sobie skracać życie czy lepiej nie móc zarobić na życie, i tak dalej.
Wyraźnie słychać w tej piosence, że autorka wie o czym śpiewa. Pewnie stąd płynie jej moc (twórca tej piosenki, Gil Scott-Heron spokojnie sobie żyje do dziś – no ale jego wykonanie jest okropne!).
Gdy słucham jej dziś, odczuwam lekkie wyrzuty sumienia: oto syty mieszczanin słucha opowieści o cudzym dramacie, uwięzionej w Ajpodzie podłączonym do samochodowego stereo. Piosenkarka wie, o czym śpiewa, ale ja na szczęście mogę sobie to tylko próbować wyobrazić. Galernicy wrażliwości cierpią za nas, żebyśmy my mogli za jedyne 99 centów uprzyjemnić sobie stanie w korku.
Cóż, co najmniej od czasów Baudelaire’a wiadomo, że dla prawdziwego bourgeois radzenie sobie z takimi wyrzutami to taki wysiłek, jakby strzepnąć pyłek.
Dodaj komentarz