Wydawnictwo Znak we współpracy z miesięcznikiem „Press” wydało „Biblię dziennikarstwa”. Jak trafnie zauważył na swoim blogu Andrzej Szewczyk, choć okładka obiecuje opisanie czterech mediów, prasy, radia, telewizji i internetu, teksty o dziennikarstwie internetowym można policzyć na palcach jednej ręki bieszczadzkiego zakapiora.
Licząc bardzo na upartego znajdziemy dwa teksty: Stanisław Stanuch z portalu Interia pisze o pracy internetowego redaktora, Jors Truli pisze o blogowaniu dziennikarza. Innymi słowy, nawet z tych dwóch tekstów, żaden nie jest w ścisłym sensie o internetowym dziennikarstwie, ale liczymy, przypominam, bardzo na upartego.
Rzeczywiście, redaktor „Biblii” zamawiał u mnie początkowo tekst o internetowym dziennikarstwie, prawdopodobnie kierujac się skojarzeniem „bloguje, więc ma coś wspólnego z tym systemem rurek”. Odpowiedziałem mu, że z internetowym dziennikarstwem stykam się wyłącznie jako czytelnik. I jako czytelnik mam o nim opinię, która nie nadaje się do druku.
Stanęło więc na tym, że napiszę o dziennikarzu który w internecie bloguje, ale pracuje tam, gdzie pracują dziennikarze. Stanuch pisze: „Charakterystyczną cechą portali jest to, że w ich redakcjach prawie nie ma dziennikarzy. W Onecie i Wirtualnej Polsce autorami praktycznie wszystkich najważniejszych wiadomości są dziennikarze agencji prasowych, gazet codziennych lub czasopism”.
Portaloza ciągnie się już dziesiąty rok, a do dzisiaj nie powstało dziennikarstwo internetowe w ścisłym znaczeniu. Portale zasysają niusy głównie od siebie nawzajem oraz z mediów tradycyjnych, plus czasem wyzyskują statystów, by ci spłodzili coś na kolanie.
Entuzjaści platformy blogowej #psychiatryk24 zwykle jako przykład czołowych „dziennikarzy obywatelskich” wymieniają Galbę i Katarynę, ale nawet oni muszą przyznać, że „dziennikarze obywatelscy” zajmują się wyłącznie komentowaniem tego, co stworzyli dziennikarze nieobywatelscy.
Zabawnie często w tekstach wszelakich Kataryn widać, że zamiast wnosić dramatyczne pytania typu „czemu żaden dziennikarz nie poszedł tym tropem”, sami mogliby pójść. Czasem wystarczyłby jeden telefon albo ruszenie pupy i przejechanie się do jakiegoś konkretnego miejsca.
Nie robią tego. Dlaczego? Bo za friko to se można najwyżej zablogować. Jak już trzeba coś ustalić choćby telefonicznie, obywateli ubywa. A żeby się gdzieś przejechać? Za friko? No wai!
Ja ich rozumiem. Ja też za friko mogę tylko blogować. Często w połowie pisania notki napada mnie taka myśl: „hej, to jest całkiem ciekawe! szkoda tego na bloga!”. I pomysł, który narodził się jako blogonotka, ostatecznie ląduje w „DF”, „Obcasach”, kulturze albo wręcz nauce.
W portalu walka o jakość tekstu nie ma sensu, bo klikalność nabija się intrygującym linko-tytułem. Beznadziejnie głupi tekst podlinkowany jako „Nowe majtki Dody” będzie miał klikalność większą od najlepszego reportażu Hugo-Badera. Stanuch świetnie opisuje ten mechanizm w „Biblii dziennikarstwa”.
Pretekstem do notki jest książka Dana Gilmora „Mediactive”, którą już wychwala u siebie Cory Doctorow. A więc za chwilę będziemy już mieć tekst Alka Tarkowskiego cytującego Edwina Bendyka cytującego Jarosława Lipszyca cytującego Lawrence Lessiga cytującego Cory Doctorowa cytującego Dana Gilmora. A na koniec jeszcze ^weirdnik się zachwyci w technoblogu.
Czytałem ją sobie w święta i moim zdaniem jest zwyczajnie głupia. Doctorow ją zachwala jako „master-class in media literacy for the 21st century”. Moim zdaniem, to jest przekaz osobistych idiosynkrazji Gilmora.
Nie przedstawia on żadnej wizji modelu biznesowego, który miałby stać za mediami internetowymi stawiającymi na jakość (salon.com, przypominam, z biznesowego punktu widzenia ciągle jest katastrofą). Proponuje, żebyśmy obudzili w sobie „spirit of entrepreneurship”, to ktoś coś w końcu wymyśli. To było dobre w 2001, ale w 2011 już widać, że się nic wymyślić nie da.
Tam, gdzie Gilmor ma konkretne propozycje, tam się kompromituje. Proponuje na przykład, by idealne media przyszłości zrezygnowały całkowicie z tekstów rocznicowych. „They are a refuge for lazy and unimaginative journalists” – uzasadnia. Możliwe, ale ja jako czytelnik lubię je czytać. I co mi pan zrobi, panie Gilmor?
Propozycja Gilmora, by tekst upstrzyć linkami prowadzącymi do innych serwisów – jutuba, wikipedii, snopesa – jest biznesowo samobójcza. To wyjaśnia Stanuch: internautę każdy portal stara się przytrzymać u siebie.
Cały ten portalowy interes kręci się tylko za grosze płynące z fajansiarskiej fleszowej reklamy. Zachęcanie internautów do odskoku na inne serwisy to oddawanie pieniędzy konkurencji.
Zgadzam się z Gilmorem, że tradycyjne media fatalnie spełniały i spełniają swoją społeczną rolę. Ale drogowcy też fatalnie odśnieżają, a to nie jest argument że się nam poprawi, gdy całkiem sobie odpuszczą. Prawdziwy „master class” dla XXI wieku powinien więc zawierać pytanie: jak nam się będzie żyło bez mediów?
Obserwuj RSS dla wpisu.