Na naszych oczach rozgrywają się właśnie wydarzenia, które przejdą do historii jako jedne z najważniejszych, jakie nasze pokolenie mogło obserwować. Polskie media tymczasem do niedawna opisywały je ze zdumiewającym lekceważeniem, jakby cała kwestia egipskiej rewolucji sprowadzała się do pytania o last minute w Hurghadzie. To przecież tak, jakby 5 czerwca 1989 szwedzka prasa komentowała koniec komunizmu w Polsce pod nagłówkami „koniec taniego picia w Gdańsku”.
Z mediami jest jak z „royale with cheese”, podróż pozwala docenić drobne różnice. Miałem znowu podróż o przebiegu dość pechowym, taką z wylotem o szóstej rano, odwołaniem go, ugrzęźnięciem na parę godzin na przesiadce i cofnięciem z pasa startowego na dodatkowe odmrażanie.
Naczytałem się więc gazet i tygodników opinii za wszystkie czasy. W Polsce dali mi polskiego „Newsweeka”, w którym pasjonujący tekst Nialla Fergusona „Egypt: How Obama Blew It” koledzy schowali gdzieś w środku. Potem dali mi edycję międzynardową, w której to całkiem słusznie wybrano na cover story.
W kolejnym samolocie dali mi „Le Monde”, a że już po angielsku przeczytałem wszystko co było do przeczytania, przegryzłem się przez pasjonującą dyskusję historyków porównujących egipskie wydarzenia do Wiosny Ludów z 1848.
Jestem urodzonym pesymistą, więc oczekuję po arabskiej zimie ludów wszystkiego najgorszego: szariatu, terroru, baryłki za dwieście dolarów i bardzo poważnych problemów Izraela (ciekawe, jak teraz będą blokować Gazę).
Artykuły, które przeczytałem, dały mi jednak troszkę optymizmu. Podsumowując je zbiorczo: inaczej niż w Iranie w 1979, inicjatorzy protestów w Egipcie są nastawieni świecko i wbrew pozorom, prozachodnio (autorzy różnych tekstów dowodzą to różnymi statystykami i poszlakami).
W Polsce przyzwyczaliśmy się traktować słowa „prozachodni” i „proamerykański” jak synonimy, no bo tak to dla nas wyglądało przed 1989. Ale tak nie jest. Mieszkańcy Afryki Północnej znają Europę i mają z nią bliskie relacje. Zazdroszczą nam i podziwiają nas, podczas gdy Amerykanie kojarzą im się głownie z wspieraniem skorumpowanych reżimów.
Z Fergusonem w „Newsweeku” świetnie koresponduje Michael Elliott w „Time”. Skoro Obama pokpił sprawę – swoją szansę ma teraz Europa. Elliott używa metafory sportowej i pisze, że mieszkańcy Maghrebu grają w piłkę nożną, nie w baseball. Bliżej im do nas niż do Jankesów, a więc: to nasza chwila, żebyśmy wystąpili z przesłaniem: „join the club”.
Zdaje się, że na mojego bloga zaglądał kiedyś przyszły rzecznik polskiej prezydencji. Może jeszcze tu czasem wpada?
Szanowny panie ministrze, może to byłby niegłupi pomysł, żeby ubogacić naszą prezydencję o element typu: Europa zaprasza do klubu wolnego świata? Może jakaś konferencja z udziałem ludzi takich, jak Havel i Wałęsa – oraz z intelektualistami arabskimi? A na deser – Rachid Taha koncertuje w Stoczni Gdańskiej?
Nawet jeśli ostatecznie w Egipcie wygrają fundamentaliści, warto będzie przynajmniej zaprezentować ofertę świeckiej demokracji. Ziarno wolności czasem kiełkuje po latach. W 1848 roku też wydawało się, że rewolucja przyniosła Europie umocnienie absolutyzmu, a co z niego zostało po kilkudziesięciu latach?
Obserwuj RSS dla wpisu.