Chyba nawet katastrofa smoleńska nie wzbudziła we mnie takiego żałobnego nastroju, jak japońskie trzęsienie ziemi. Mam do Japonii szczególny emocjonalny stosunek.
Nie znam ich języka, nie umiałbym nawet zapisać w nim swojego imienia (na jakimś konwencie ktoś pokazywał, jak robić transliterację Ajfonem – ale już zapomniałem). Nie pretenduję do znawcy kultury czy historii, więc nie odważę się na syntetyczne sądy na temat ich stosunku do śmierci i wielkich katastrof (w polskich mediach już fruwają różne popkulturowe stereotypy na ten temat).
Ale już na przykład każdy japonista ma w moich oczach +10 prestiżu za samą swoją specjalizację – podczas gdy specjalista od Ougadougou wzbudzi u mnie najwyżej „meh”. W Japonii jest coś, co mnie niezmiennie fascynuje. To jedyny kraj azjatycki, który naprawdę szczerze chciałbym odwiedzić, jeśli pozwolą na to kiedyś bóstwa Mojry i Mamony.
Zgaduję, że wynika to częściowo z tego, że moje dzieciństwo upływała w latach 70., kiedy wydawało się, że Japonia jest przyszłością. Gadżety symbolizujące Nowoczesność, jak motocykl-przecinak, kalkulator, robot przemysłowy czy zegarek cyfrowy miały wtedy przecież logo Yamaha, Hitachi, Sanyo czy Kawasaki.
Przyczyniało się to do przeświadczenia ówczesnych konsumentów pulp sci-fi, że Japonia już żyje w przyszłości. Tak jako dziecko rozumiałem apel Wałęsy z 1980, żebyśmy stali się drugą Japonią: żebyśmy myśleli w kategoriach 21 wieku.
Wizja japońskiej przyszłości gdzieś się rozmyła (chętnie bym coś więcej poczytał o tym, dlaczego – będę wdzięczny za polecanki). Ale nadal Japonia, choćby ta popkulturowa, ciągle jest obecna w moich myślach, więc wyjątkowo źle znoszę teraz ulubioną formułę naszych mediów, „żaden Polak nie ucierpiał”.
Ja ucierpiałem, OK? Cieszę się, że nasi rodacy przebywali akurat w innych regionach. Podziwiam odpowiedzialną pracę naszych dyplomatów i Marcina Bosackiego, który – odchodząc z „Gazety” do rzecznikowania MSZ – pewnie nie przypuszczał, że w nowej pracy będzie musiał formułę o nieucierpiałych Polakach powtarzać jeszcze częściej.
Ale takie obsesyjne umieszczanie tej wiadomości jako najważniejszej w chwili, w której nie jest znany los tysięcy Japończyków – świadczy o zaściankowości polskich mediów. Na guardian.co.uk nie było niusa typu „Anglicy nie ucierpieli”.
Gdy myślałem o tej japońskiej tragedii, moje myśli pobiegły w stronę najbardziej żałobnego anime, jakie znam: „Grobowca świetlików”. To produkcja studia Ghibli skierowana raczej na rynek wewnętrzny, zwykle pomijana przy polskich przeglądach i maratonach ghiblistycznych.
Zaspojluję od razu, że w tym filmie nie ma happy endu w euroamerykańskim znaczeniu (osobom ze skłonnościami depresyjnymi kategorycznie odradzam nawet trailera). Takie zaskakujące braki happy endów prowadzą do popkulturowych stereotypów o tym, że oni inaczej traktują śmierć – jak napisałem, ja się nie odważę na takie ogólne tezy. „Grobowiec świetlików” był po prostu dziełem niekomercyjnym, japońską widownię też za bardzo dołował.
Trzymam kciuki za Japonię i ich talent do podnoszenia kraju z ruin. Oby ostateczne statystyki ofiar okazały się jak najbliższe założeń optymistycznych.
Obserwuj RSS dla wpisu.