Jakieś pięć lat temu uświadomiłem sobie, jak bardzo bezsensowne są polskie apele o „zniesienie wiz” do kolejnych amerykańskich prezydentów. W dziennikarskim gronie staliśmy w korku na Manhattanie – nie była to zdaje się piąta aleja, którą nam obiecywał teraz Obama tylko siódma, ale z grubsza te okolice.
Rozmowa szybko zeszła na problemy wizowe. Nie miałem nic ciekawego do powiedzenia, bo sam nigdy nie miałem problemów z wjechaniem do USA – rozmowa z panem z imigrejszyn jest przeważnie krótka i treściwa, podobnie rozmowa z konsulem w Warszawie.
Dziennikarze, którzy stali ze mną w tym korku, pochodzili jednak z krajów objętych ruchem bezwizowym – o ile dobrze pamiętam, to były Niemcy, Francja i Singapur. Nie wytrzymałem i spytałem, dlaczego w ogóle to oni mają takie problemy, a nie ja.
Odpowiedź to niby truizm, ale ja to zrozumiałem dopiero wtedy, w tamtym gronie. Znaczna część mediów jej nadal nie rozumie, o czym świadczy uparte stosowanie formuły „zniesienie wiz”. A przecież Ameryka dla nikogo nie „zniesie wiz”, może poza Kanadą i terytoriami zależnymi.
Wszystko, na co możemy liczyć to to, co mają teraz posiadacze paszportów Niemiec, Francji czy Singapuru, czyli tak zwany program „visa waiver”. To oznacza możliwość ubiegania się o wjazd bez wizy na krótką wizytę turystyczną lub biznesową, o ile się spełnia szereg dodatkowych warunków (wśród których jest np. posiadanie pełnowartościowej karty kredytowej).
Dziennikarz nadal musi mieć jednak wizę dziennikarską. Naukowiec wizę naukową. Student wizę studencką. Pracownik organizacji międzynarodowych – wizę dla pracowników organizacji międzynarodowych.
Uzyskanie amerykańskiej wizy typu B – jedynej, którą w praktyce znosi visa waiver – jest problemem tylko dla tych, którzy na nią nie zasługują. Dla ludzi, którzy jako cel podróży deklarują turystykę, a chcą zrywać azbest w Jackowie.
Ci ludzie nadal będą mieli ten sam problem, tylko że teraz wykosztują się na bilet lotniczy – i wrócą do kraju w kajdankach i wbitym w paszport stemplem zakazu powrotu do USA. Bo oczywiście pan z imigrejszyn widząc osobę próbującą wjechać na zasadzie „visa waiver”, będzie przede wszystkim starał się wybadać, czy podróżnik wygląda na podróżującego dla przyjemności.
Dziennikarze, jak wiadomo, nie lubią formalności i papierkologii. To uniwersalna cecha naszej profesji, dotycząca tak Polaków, jak Niemców czy Francuzów. Tak przynajmniej wynikało z rozmowy, którą odbyłem stojąc w tamtym korku.
Świadomość, że kraj jest objęty programem „visa waiver”, demotywuje dziennikarza do wyrobienia sobie normalnej wizy klasy I. W efekcie kiedy pojawia się nagłe zlecenie typu wywiad z kimś tam albo reportaż skądś tam, dziennikarz próbuje się wbić na zasadzie „visa waiver”, wciskając ściemę o podróży dla przyjemności.
Pan z imigrejszyn takie ściemy traktuje ze sporą dozą sceptycyzmu. Ten pan ogląda przecież nasz bilet, chce też wiedzieć, w jakim hotelu mamy rezerwację (wpisujemy to do formularza I-94).
Jeśli ktoś rzeczywiście żyje na takim poziomie, że stać go na wyskok do Nowego Jorku na parodniowe zakupy – to przylatuje biznesem lub jedynką i rezerwację ma w W. Jeśli przyleciał ekonomiczną a rezerwację ma w Travelodge, to ta podróż nie będzie przyjemnością i pan z imigrejszyn o tym wie.
Stąd właśnie ponure historie o dziennikarzach odsyłanych z powrotem i objętych zakazem wjazdu do USA – to ludzie przyłapani przez pana z imigrejszyn na próbie wjazdu do USA przez oszukiwanie prawa do korzystania z „visa waiver”. Gdy wysłuchałem tych opowieści, zupełnie straciłem zainteresowanie objęciem Polski tym programem – ja i tak zawsze będę przecież musiał sobie wyrabiać dziennikarską.
Sądząc po polskich komentarzach typu „po co znoszenie wiz, skoro dolar stoi tak słabo”, ludzie najbardziej zainteresowani tym programem to akurat także ludzie, którzy nie mogą z niego skorzystać. Nawet z punktu widzenia ich chęci oszukania Wuja Sama – lepiej im będzie ze zwykłą wizą B-1 czy B-2.
Jeśli więc o mnie chodzi – temat nie istnieje.
Obserwuj RSS dla wpisu.