Chrześcijańska miłość bliźniego tak się ma do miłości bliźniego, jak krzesło do krzesła elektrycznego. Po raz kolejny tę życiową prawdę przypomniałeś mi, drogi Szymonie Hołownio, swoim najnowszym felietonem w „Newsweeku”.
Krytykując ideę ustawy o związkach partnerskich piszesz: „kwestie spadku, informacji w szpitalu – wszystko do uregulowania już dziś z notariuszem”. Otóż po pierwsze – to nieprawda.
Jest, drogi Szymonie, coś takiego jak „dziedziczenie ustawowe”. Skoro napisałeś swój felieton tak jak napisałeś to znaczy, że w ogóle nie zdajesz sobie sprawy z tego mechanizmu. A akurat Ciebie to powinno zainteresować, bo jeśli Ci się wydaje, że możesz u notariusza zapisać cały swój majątek, powiedzmy, na budowę Świątyni Opatrzności, to czeka Cię małe zaskoczenie.
Znaczy, czeka Cię tylko o ile wierzysz w życie pozagrobowe, no ale kto jak kto, ale Ty chyba wierzysz. Z zaświatów będziesz mógł obserwować, jacy konkretnie ustawowi spadkobiercy położą łapę na na 50% majątku. Niezależnie od tego, co „uregulowałeś już dziś z notariuszem”.
Stary, poznaj wreszcie te przepisy. Jeśli już nie w imię unikania pisania bredni w „Newsweeku”, to po prostu w swoim dobrze pojętym interesie.
Jak już je sprawdzisz, Szymonie, będziesz wiedział, że Twój argument jest zasadniczo fałszywy. Nie, nie wystarczy notariusz.
Ale gdyby wystarczał? Przyjmijmy na użytek dyskusji, że rzeczywiście jedynym pozytywnym skutkiem ustawy będzie uproszczenie formalności paru tysiącom ludzi. Gdyby tak było – to już wystarczające uzasadnienie, by ją przyjąć.
Gdzie twoja miłość bliźniego, Szymonie? Dlaczego nie przemawia do Ciebie argument, który przekonuje mnie: że parę tysięcy osób na tym zyska? Czym te parę tysięcy osób Cię skrzywdziło, że chcesz im utrudniać życie? Czy bezinteresowna złośliwość przystoi chrześcijaninowi?
To bardzo charakterystyczne, że kiedy probujesz przejść do opisywania ewentualnych negatywnych skutków ustawy, tekst robi się jeszcze słabszy. Bo co z niej może właściwie wyjść złego?
„Nie zgadzam na podnoszenie do rangi ustawy tezy, iż małżeństwo mężczyzny i kobiety to nie wyjątkowa sprawa z należną wzmianką w konstytucji a jedynie opcja jedna z wielu. I to niekoniecznie najfajniejsza”. Dalej mamy rozwlekłe uzasadnienie, że słowo „partnerski” kojarzy się fajnie, a małżeństwo niefajnie.
Szymonie, o życiu małżeńskim wiesz mniej więcej tyle, ile ja o życiu zakonnym. W porządku, opiszę to odwołując się do tego przykładu.
Wyobraź sobie, że ktoś odczuwa powołanie do, bo ja wiem, trapistów. Temu komuś albo jest u tych trapistów fajnie – albo robi mu się niefajnie, bo właśnie stracił powołanie. W obu wypadkach żadna ustawa nie ma żadnego znaczenia.
Czy wyobrażasz sobie, że ktoś pod wpływem ustawy orzekającej, że trapiści to tylko jedna z wielu opcji, przeniesie się do jezuitów? Nawet gdyby w konstytucji zapisać czarno na białym, że jezuici są najfajniejsi na świecie, ani jeden trapista nie poczuje się od takiego zapisu fajniej lub mniej fajnie w swoim zakonie.
Jarzysz? Świetnie. To teraz będzie z górki: z małżeństwem jest tak samo.
Ja się z Tobą zgadzam, stary, że małżeństwo to najfajniejsza sprawa, jaka może być. Ale rozumiem, że nie wszyscy czują do niego powołanie. Mam w sobie dość miłości bliźniego, żeby chcieć im ułatwić ułożenie sobie życia. Ty nie? Smutne.
Z rozpędu odniosę się jeszcze do kwestii, której akurat nie poruszasz explicite. Ale tu jest a propos: to kwestia namawiania funkcjonariuszy państwowych, żeby używali neutralnych słów typu „opiekunowie” zamiast „tata i mama”.
Czy nam się to podoba czy nie, nie wszystkie dzieci mają rodziny jak w tefałenowskiej telenoweli. Coraz więcej dzieci nie mieszka pod jednym dachem ze swoimi biologicznymi rodzicami. Gdy piszą o tym prawicowi publicyści, mają przeważnie obsesję na punkcie homoseksualizmu, ale tu chodzi przede wszystkim o hetero- (podobnie zresztą jest ze związkami partnerskimi).
Szymonie, zajrzyj do którejś ze swoich książek w poszukiwaniu hasła „BLIŹNIEGO (MIŁOŚĆ)” i spróbuj wzbudzić w sobie to uczucie wobec dziecka, któremu może się zrobić zwyczajnie przykro, gdy nauczycielka coś powie o „tacie” albo o „mamie”, a ono zgodnie z prawdą (bo grzech mówić nieprawdę) odpowie coś w stylu „mamusia się wyprowadziła”.
Tak, ja wiem, jego grzeszni rodzice nie powinni byli się rozwodzić. OK. Spoko. Nie bronię ich. W ogóle nie są dla mnie w tej chwili tematem.
Tematem jest to dziecko. Czy miłość bliźniego mówi Ci, że najfajniejszym rozwiązaniem będzie jego wtórna wiktymizacja? To dziecko ma się na lekcji o konstytucji dowiedzieć, że skoro małżeństwo jest najfajniejsze – to jego rodzice są niefajni? Wystarczy Ci sam taki tekst, czy chciałbyś jeszcze, żeby nauczycielka w tym momencie obrzydliwie zarechotała?
Szymonie Hołownio, jesteś dla mnie jak Terlikowski – czytając was, czuję się dumny ze swojego ateizmu.
Obserwuj RSS dla wpisu.