Dyskusja o umowach śmieciowych przebiega szalonym torem, ale to przynajmniej dobrze, że w ogóle przebiega, bo to ważny i ciekawy temat. Dzisiaj na przykład odnosi się do niej „Fakt” – gazeta, której normalnie nie czytam (musiałem bo omawiałem), pewnie nie czyta jej też większość bywalców bloga, więc polecam zawarty w niej wywiad z Michałem Bonim.
Jako zgryźliwy starszy pan nie powinienem się przejmować problemami młodzieży. A nawet co tam, ulżę sobie, oto moje całe gderanie w jednym zdaniu: „moja młodość upływała w cieniu dwucyfrowej inflacji, nie mówcie mi więc o trudnościach z uzyskaniem kredytu, bo coś o tym wiem”.
No dobrze, pogderałem sobie. Ulżyło mi jako jednostce, ale problem społeczny pozostał problemem społecznym. Bo taka zresztą jest definicja problemów społecznych – to te, które pozostają ważne nawet, gdy w ogóle nas jako jednostek nie dotyczą.
Jajako dziennikarz komercyjnych mediów odczuwam problem umów śmeciowych dla młodzieży bardzo bezpośrednio. Młody człowiek, który nie ma zdolności kredytowej to młody człowiek, który nie może nawet pomarzyć o kupieniu nowego samochodu. A więc: to jest kampania reklamowa, której komuś nie opłaca się uruchomić. A więc: to gorsza kondycja finansowa komercyjnych mediów.
Prawdopodobnie dla każdego czytelnika tego bloga (z wyjątkiem oczywiście emigrantów), da się pokazać prosty łańcuch łączący niedomagania jego branży ze złą kondycją społeczno-ekonomiczną polskiej młodzieży. Nawet jeśli wybrałeś karierę akademicką i – pozornie – uwolniłeś się od dyktatu wolnego rynku, zła kondycja młodzieży spowoduje, że jednak nie uruchomisz tego wymarzonego seminarium o lacanowskiej dekonstrukcji konsolowych multiplayerów.
Debata jest potrzebna, ale przebiega dziwnymi torami. Prywatnie nie wierzę w to, że nie ma innego wyjścia i młodzież powinna się cieszyć, że ma jakąkolwiek pracę. Oczywiście, nie można liczyć na to, że pracodawcy z własnej nieprzymuszonej woli będą się troszczyć o młodzież, ale nie uwierzę w to, że „nie ma żadnej alternatywy”.
Przypuszczam, że pracodawców da się skłonić jakąś kombinacją kija i marchewki. Tworzenie takiej kombinacji to esencja każdej skutecznej lewicowej polityki w minionym stuleciu – legendy „czerwonego Wiednia”, rooseveltowskiego „nowego ładu”, skandynawskiego państwa opiekuńczego.
Pragnę debaty na ten temat bo – jak zwykle – marzę, żeby wyłoniła się w niej wreszcie ta upragniona Hipotetyczna Lewica, na którą mógłbym bez wstrętu zagłosować. Na razie mam nieprzyjemne wrażenie, że jedynym czynnym poszukiwaczem stosownej kombinacji kija z marchewką jest minister Boni.
Z dotychczasowej debaty o rządowym raporcie „Młodzi 2011” i tak największe wrażenie zrobił na mnie serwis „Kultura Liberalna”. Najnowsza edycja wita takim o to edytorialem – cytuję verbatim, bo najbardziej niesamowity jest ciąg wynikania:
„Szanowni Państwo, w chwili, gdy o młodym pokoleniu powstają grube raporty, warto przyjrzeć się konkretom. Gdy mowa o współczesnym hipsterze…”
To jest dopiero coś niesamowitego. Dyskusja o młodzieży? Pogadajmy o młodzieży. Otóż współczesny hipster…
Hipsterzy są bardzo fajni, ja ich w ogóle bardzo lubię, życzę im wszystkiego najlepszego, ale przeraża mnie to, że są ludzie, którzy wpadli w taki „tunel poznawczy” (ładne powiedzonko z psychologii lotniczej), że z całej młodzieży widzą tylko rozkapryszone dzieci bogatych rodziców.
Byłoby super, gdyby w ten sposób można było rozwiązać wszystkie problemy społeczne: bogaci rodzice dla każdego! Mam jednak apetyt na debatę, w której wyłoniłyby się ciekawsze pomysły.
Obserwuj RSS dla wpisu.