W drodze na pokaz filmu Tima Fehlbauma „Hell” na Warszawskim Festiwalu Filmowym starałem się wypatrywać warszawskiego marszu oburzonych. Bez skutku, nie wykryłem ich także w drodze powrotnej.
Z relacji, które do mnie dotarły wynika, że nie był to oszałamiający sukces. Użyłem określenia maksymalnie łagodnego, jako osoba, która bardzo dobrze życzy temu ruchowi, ale… ale właśnie życzliwość podsuwałaby refleksję nad porażką. W końcu brak życzliwej osoby, która doradziłaby prezesowi Kaczyńskiemu darowanie sobie bełkotu o Angeli Merkel, kosztował PiS ładne paręnaście mandatów.
Dlaczego frekwencja była tak skromna? Jedną z banalnych odpowiedzi jest: Warszawski Festiwal Filmowy. Takie imprezy zwykle tłumnie nawiedza alternatywna młodzież. Gdyby po prostu cała widownia tego filmu poszła na manifę, frekwencja pewnie wzrosłaby dwukrotnie.
Sam się zastanawiałem, czy nie pójść się pogapić. Ale alternatywa: „obejrzeć niszowy postapokaliptyczny film sf albo wyrazić swoją solidarność z młodymi ludźmi w krajach, w których zasiłek dla bezrobotnych jest większy od moich zarobków”, doprowadziła do przewidywalnego skutku.
Film ma trochę dłużyzn i schematyzmów – można go podsumować jako połączenie „Mad Maxa” z „Teksańską masakrą”, umieszczone w postapokaliptycznych Niemczech. Infodump zredukowano do minimum: po prostu na opuszczonej stacji benzynowej bohaterka zdmuchuje pył z egzemplarza „Suddeutsche Zeitung” z nagłówkiem „Naukowcy debatują o burzy słonecznej”.
Wiadomo tyle, że temperatura na Ziemi wzrosła na tyle, że wyschły rzeki, załamaniu uległ ład społeczny, w gdy napotkasz obcego, powinieneś go zaatakować, zanim on zrobi to samo. Grupa bohaterów jedzie w Alpy sfatygowanym Volvo 240 (szyby zaklejone gazetami i umocnione kratą), licząc na to, że tam będzie jeszcze woda.
Świetny Stipe Erceg, którego pamiętamy z „Edukatorów” (ten od rozbrajania alarmów) i „Baader-Meinhof” (Holger Meins) i Hannah Herzsprung, która w „Baader-Meinhof” grała Susanne Albrecht. Oczywiście, te role budziły we mnie skojarzenia z manifestacją Oburzonych.
Motto „Edukatorów” (i oryginalny tytuł) to „Die fetten Jahre sind vorbei”, czyli „tłuste lata się skończyły”. To jest hasło, które wyprowadza ludzi na ulicę: nie że „jest źle”, tylko że jest „gorzej niż w zeszłym roku”.
Kto ciężką harówką wyciąga pięć tysięcy PLN, będzie w głębi duszy zadowolony, jeśli rok temu wyciągał tylko cztery. Oczywiście, będzie sarkał i narzekał, ale demonstrować na ulicę nie pójdzie. Za to rozkapryszony grecki kolejarz zarabiający pięć tysięcy euro z gwarancją emerytury #po50, pójdzie demolować sklepy, jak mu pensję obniżą o 10%.
Grecy, Hiszpanie, Anglicy, Niemcy, Francuzi, Amerykanie – oni to czują, że dziesięć lat temu żyło im się lepiej. A gdy słuchają opowieści swoich rodziców o tym, jak wyglądała ich pierwsza umowa o pracę, szlag ich trafia z zawiści.
I tu się zaczyna zasadnicza różnica. Nie mamy jako społeczeństwo takiego okresu, który tłumnie byśmy wspominali z nostalgią. Mimo kryzysu, średni poziom życia jest wyższy niż 10 lat temu, a w porównaniu z czasami PRL w ogóle jesteśmy już jak w „Powrocie z gwiazd” Lema. Hal Bregg przeniesiony prosto z 1961 do współczesnej galerii handlowej błąkałby się przecież bezradnie, oszołomiony nadmiarem, like, wszystkiego.
Są oczywiście pojedyncze grupy zawodowe, jak taksówkarze, cinkciarze i dziennikarze, którym się pogorszyło. No ale nawet tutaj ludzie generalnie zamiast się oburzać, po prostu kombinują, jak tu się przebranżowić. Mało kto chciałby wracać do 1975 czy 1995, bo po prostu zbyt dużo innych rzeczy się od tego czasu poprawiło.
Oburzeni na Zachodzie mają świadomość, że czeka ich poziom życia niższy niż ten, którym cieszyli się ich rodzice – i żadnej nadziei na zmianę sytuacji. Młodzi ludzie w Polsce ciągle mają w sobie nadzieję, że w życiu ułoży im się lepiej niż rodzicom (może z paroma wyjątkami typu Tomasz Gudzowaty).
Czy ta nadzieja jest słuszna czy nie, to się dopiero okaże. Filmy katastroficzne przypominają nam, że nasze życiowe plany zawsze pisane są palcem na wodzie – jedna duża protuberancja na Słońcu albo jedna malutka literóweczka w naszych chromosomach, i dobranoc państwu.
Ale zbiorowa nadzieja (lub zbiorowy jej brak) to jest fakt społeczny, niezależnie od tego, czy jest uzasadniona czy nie. Póki młodzież ją ma, nie będzie masowych buntów.
Obserwuj RSS dla wpisu.
„Młodzi ludzie w Polsce ciągle mają w sobie nadzieję, że w życiu ułoży im się lepiej niż rodzicom”
Ale dlaczego właściwie mają się porównywać do rodziców, a nie kolegów z zagranicy?