Tyle się dzieje, że nie zdążyłem jeszcze napisać notki podsumowującej wynik wyborów. Skoro Sakiewicz podsumowuje dopiero dzisiaj, to może ja też mogę, wszak z pewnością nie odebrałem Kaczyńskiemu tylu głosów co on.
Wynik wyborów oczywiście mnie cieszy. Cieszę się, że mój głos na PO przyczynił się do wypchnięcia poza Sejm Andrzeja Smirnowa, jednego z aborcyjnej piętnastki, a za to wprowadził zwolenniczkę liberalizacji prawa narkotykowego.
Cieszę się także z sukcesu Palikota. Nie głosowałem na niego, jestem pełen złych przeczuć co do jego czterdziestki, ale cieszy mnie to, że radykalny antyklerykalizm wreszcie wszedł do mainstreamu (a posłanka trans i poseł gej budują pozytywny obraz Polski w Europie).
Jak zwykle w wyborach, najbardziej mnie jednak cieszą porażki: zagłada PJN, koniec kariery Napieralskiego i rychły rozpad PiS na ziobrystów i kaczystów. Kto wie, może w następnych wyobrach to zjednoczona centrolewica zgarnie czterdzieści procent, a rozproszone prawice po kilkanaście?
Trzy porażki cieszą mnie szczególnie, bo odpowiedzialni za nie politycy budowali swoje wyborcze nadzieje na pewnej wizji Internetu. Wizji tak bardzo sprzecznej z moją, że miałem uczucie, że albo to ja kompletnie nic z Internetu nie rozumiem, albo jednak oni. Wyszło na moje.
Najpierw zdradzę swoje rozumienie Internetu. Otóż uważam, że w tym medium tak zwany współczynnik konwersji jest w praktyce równy zeru. Tak naprawdę on nie jest zerowy tylko bardzo malutki, ale jest jak wartość fizyczna typu masa neutrina. Dla większości rozważań nawet nie ma sensu się zastanawiać, czy to naprawdę zero, czy tylko w przybliżeniu.
Gdy patrzę na swoje statystyki ruchu na blogu, nie mam mocarstwowych ambicji typu „ach, gdyby mi płacili jeden grosz tygodniowo, miałbym z tego pensję”. Albo: „ach, gdyby mnie poparli w wyborach, miałbym poselskie apanaże”. Wiem, że gdybym próbował monetyzować ruch na blogu, wynik wyszedłby z przemnożenia przez współczynnik konwersji. Czyli, zero.
Niewydarzony politolog dr niehab Migalski uważał siebie za specjalistę od internetu i wydawało mu się, że jeśli będzie robił wokół siebie w internecie maksimum szumu – codziennie wrzucał coś na twittera i do psychiatryka, a jutuba zaśmiecał idiotycznymi filmikami, przełoży się to na sukces jego ugrupowania.
Napieralski otoczył się specjalistami od internetu tej samej klasy. Grzegorz jestem i lubię surfować, oto mój profil na Fejsie i dzienna wrzutka na twittera, a to nasze debilne filmiki. I w efekcie najgorszy wynik SLD w historii ugrupowania.
Trzeciego przykładu nie chcę wymieniać z nazwiska, bo tutaj w tle być może jest jakaś prawdziwa rodzinna tragedia. Zatem: nic osobistego, ale nie mogę tego nie skomentować, choćby dla ostrzeżenia innych, którzy wpadną na podobny pomysł.
Dwóch blogerów mojego ulubionego serwisu Salon24 wpadło w folie a deux. Jeden uwierzył, że zostanie magnatem wydawniczym przez publikowanie „książek” drugiego (de facto kolekcji blogonotek). Przyczynił się do tego m.in. sukces w tym żenującym konkursie, w którym MRW co roku usiłuje wygrać skuter.
Jeden z nich, by poświęcić się blogowaniu na pełny etat, rzucił regularną pracę i teraz codziennie bloguje o ciężkiej sytuacji finansowej swojej rodziny. Liczył zapewne na to, że odkuje się jako poseł PiS, ale jego pomysł na kampanię wyborczą był taki sam, jak Migalskiego i Napieralskiego: codzienna wrzutka na bloga, a na blogu jest tak duży ruch, że to wystarczy.
Nie wystarczyło. W swoim okręgu miał najniższy wynik na liście PiS, zaledwie czterysta parę głosów. Czyli w praktyce jakby zero, bo tak to działa z tym smutnym współczynnikiem konwersji.
Łatwo mi szydzić z Migalskiego i Napieralskiego, bo niezależnie od ich porażki, ja i tak nigdy w życiu nie będę zarabiał tyle co oni. Głodująca rodzina blogera, który uwierzył w to, że coś wynika z tych idiotycznych konkursów, to oczywiście temat, z którego nie będę żartować, ale trzeba ostrzec innych.
Blogging is for teh lulz. Gdyby dało się z tego wyżyć na znośnym poziomie, nie zajmowałbym się niczym innym. Gdyby notki na blogu mogły zmieniać rzeczywistość, żaden kretyn nie odważyłby się filmu „Horrible Bosses” wprowadzić na ekrany jako „Szefowie wrogowie” (AAAAAA!).
Jeśli blogowanie Cię bawi, rób to. Mnie bawi, więc robię to. Ale wszystkim, którzy liczą na to, że z blogowania wynika coś bardziej serio, przypominam o współczynniku konwersji równym, w praktyce, zero.
Obserwuj RSS dla wpisu.