Nawiązując do dyskusji pod poprzednią blogonotką, mieliznę myślenia nacjonalistycznego zademonstrujmy na przykładzie ulubionego tematu nacjonalistów, jakim są oczywiście Żydzi.
Jakiś czas temu #Psychiatryk24 żył tezą „Żydzi to tak naprawdę Chazarowie” – absurdalnej, ale pokazującej do jakiej ściany dochodzi się przez traktowanie narodowej tożsamości w kategoriach „tak naprawdę” (por. rozważania kibiców o tym, co musiałby zrobić Roger Olisadebe, żeby stać się „prawdziwym Polakiem”).
Kto jest prawdziwym Żydem, tego nie wiedzą nawet w Izraelu. W średniowieczu żydowska diaspora dzieliła się na sefardyjską i aszkenazyjską. Ten podział nie uwzględnia Żydów chińskich, Żydów hinduskich, Żydów afrykańskich, wrzuca też do jednego worka Sefardim i Mizrachim, ale bez tego uproszczenia nie ruszymy na krok.
Sefardyjczycy byli grupą lepiej wykształconą, wyrażającą się pogardliwie o nieucywilizowanych Aszkenazyjczykach. To się jednak nagle skończyło (nikt się nie spodziewa hiszpańskiej inkwizycji!) i w czasach nowożytnych to Aszkenazyjczycy stali się grupą dominującą.
Sefardyjczycy integrowali się z kulturą swoich sąsiadów – arabską czy hiszpańską. Aszkenazyjczycy żyli we względnej izolacji w sztetlach i gettach.
Wychodzenie z getta zaczęło się na dużą skalę w okresie oświecenia. Aszkenazyjczycy integrowali się najchętniej w kulturze, która wydawała im się w tym regionie najsilniejsza i najbardziej tolerancyjna, czyli w niemieckiej.
Wytworzyło to napięcie między „oświeconymi” Westjuden a tkwiącymi w religijnym obskurantyzmie Ostjuden. Bardzo ciekawie opisuje je Steven E. Aschheim, od którego zerżnąłem wszystkie cytaty, które się tu teraz pojawią.
W pierwszej połowie XIX wieku Aszkenazyjczycy podzielili się więc na dwie różne grupy, mówiące różnymi językami (Westjuden wychowywali swoje dzieci tak, by te się nie nauczyły jidysz ani hebrajskiego), wyznające różne religie, inaczej definiujace swoją ojczyznę.
Ernst Lissauer wspominał: „Kiedyś stałem z innymi żydowskimi studentami pod bramą naszej berlińskiej szkoły. Od stacji Friedrichstrasse podszedł do nas nas mężczyzna w chałacie i z pejsami i zapytał: czy są jacyś Żydzi w Berlinie? Instynktownie zaprzeczyłem, bo on rozumiał przez to słowo co innego niż ja”.
Theodor Lessing – którego w 1933 roku naziści zamordowali jako Żyda – wspominał, że w dzieciństwie matka pokazała mu kiedyś człowieka w chałacie i powiedziała „tak wygląda prawdziwy Żyd”. „Uznałem, że my nie jesteśmy prawdziwymi Żydami”.
Od początku jednak wśród zasymilowanych i oświeconych Żydów byli też tacy, którzy podziwiali wschodnich pobratymców – za odwagę tkwienia przy swojej odmienności. Heinrich Heine zobaczył Ostjuden w Polsce i tak opisywał swoje reakcje:
„Darzę polskiego Żyda większym szacunkiem od jego niemieckiego odpowiednika (…) Dzięki rygorystycznej izolacji, jego charakter uzyskał integralność (…) Polski Żyd, z jego brudną futrzaną czapą, zarobaczoną brodą, zapachem czosnku i dziwnym szwargotaniem jest mi z pewnością milszy od innych Żydów, którzy błyszczą wspaniałością pozłacanych obligacji rządowych”.
Przyjęcie wartości oświeceniowych było przecież tak naprawdę przyjęciem wartości drobnomieszczańskich. Ludzie, którzy je odrzucali, mogli zwracać się do Ostjuden jako symbolu antyburżuazyjnej postawy.
Mojżesz Hess, socjalistyczny protosyjonista, także potępiał tchórzliwy konformizm Westjuden i przeciwstawiał im Żydów Europy Wschodniej, którzy przechowali „rdzeń żydowskości”.
Aschheim zauważa jednak, że pierwsze pokolenie syjonistów zachowało oświeceniowy dystans wyzwalających wobec wyzwalanych. Syjoniści nie chcieli przecież porzucić uroków drobnomieszczańskiego życia i przenieść się do sztetla.
Theodor Herzl porównywał swoją rolę do „pielęgniarza-wolontariusza”, który niesie pomoc chorym – żyjącym w nędzy Ostjuden, by im zaaplikować lekarstwo, emigrację do własnego państwa. Jego współpracownik Adolf Friedemann napisał wprost: „Zachodni Europejczycy mają dostarczyć organizatorów kolonizacji, ale naturalnie nie chcemy zainicjować masowej migracji Żydów niemieckich, francuskich czy angielskich”.
Widać tu wstęp do konfliktów, które do dzisiaj zabijają izraelską demokrację. Literalnie, bo śmierć Icchaka Rabina to były strzały oddane z mroków religijnego obskurantyzmu do ideałów liberalnego oświecenia. Nie tym konfliktom poświęcam jednak tę notkę (choćby dlatego, ze to temat na osobnego bloga, a nie jeden wpis).
Pod poprzednią notką pojawiały się tezy o Żydach jako „narodzie, który tradycyjnie miał niezwykle jasną definicję tego kto jest jego członkiem”. W dyskusji kwitowałem to z właściwą sobie uprzejmością lakonicznym „bzdura”, ta notka jest próbą odpowiedzi nieco obszerniejszej.
Jak to wyglądało w przeszłości, opisałem powyżej. Jak to wygląda teraz? Poza państwem Izrael mamy co najmniej trzy różne grupy.
Po pierwsze, ludzi spełniających wprawdzie kryteria norymberskie, ale subiektywnie nie uważających siebie za Żydów (albo nie wiedzących o tym, że spełniają kryteria norymberskie – bo nie każdy zna wyznanie swojego pradziadka). Uważają siebie za Niemców, Francuzów czy Polaków.
Po drugie, mamy ludzi uważających swój los za element losu żydowskiego – ale nie poczuwających się w ogóle do sympatyzowania z państwem Izrael. Z mnóstwa powodów, od potępienia polityki na ziemiach okupowanych, aż po odrzucenie samej idei syjonizmu.
Po trzecie, mamy ludzi identyfikujących się jednocześnie z państwem Izrael i jakimś innym. Jak pisałem poprzednio, jestem za inkluzywną, a nie ekskluzywną definicją narodu, więc w ogóle nie szokuje mnie to, że ktoś ma dwie różne ojczyzny (choćby dlatego, że część życia spędził tu, a część tu).
Przypominam, że powyższe trzy rodzaje „bycia Żydem poza Izraelem” musimy przemnożyć przez etniczne odmiany żydowskości, czyli: aszkenazyjczyków, sefardyjczyków, Mizrachim, Youtai, Beta i Żydów kaukaskich (nie mylić z Żydami gruzińskimi). Naziści mówili o „rasie żydowskiej”, ale oczywiście nie ma czegoś takiego, chińscy Żydzi różnią się od Afrożydów tak, jak ktoś o skośnych oczach różni się od kogoś o czarnej skórze.
Omówiwszy rodzaje bycia Żydem poza Izraelem przechodzimy do rodzajów bycia Żydem w Izraelu i tutaj dopiero sprawy się komplikują. Wpadamy w chaotyczne spektrum, a w dodatku odkrywamy ludzi literalnie mordujących się o tę definicję. Podobno „tradycyjnie niezwykle jasną”, ale oni jakoś o tym nie wiedzą.
Obserwuj RSS dla wpisu.