Wielu ludzi ostatnio dało się wkręcić w prawicową narrację i idiotyczną formułę typu „Antifa nie istniałaby, gdyby nie było bojówek faszystów i na odwrót. Te grupy istnieją wzajemnie dla siebie i same się nakręcają, dostarczając sobie nawzajem wszystko czego potrzebują – wroga na którym można się wyżyć i jeszcze poczuć, że walczy się o coś wartościowego.”
Takie słowa można spotkać dziś naprawdę w zaskakujących miejscach, nie tylko na Psychiatryku. Stąd notka, która mi samemu wydaje się śmiertelnie nudna, bo zawierająca same truizmy – ale niestety gdy ludzie zaczynają kwestionować truizmy, ich powtarzanie staje się powinnością.
Dwudziestowieczne faszyzmy zrodziły się z przedefiniowania suwerena w państwie z ludu rozumianego jako demos w naród rozumiany jako ethnos. Faszyzm w odrożnieniu od „zwykłego” nacjonalizmu robi jeszcze jeden krok i ethnos traktuje już nie tak, jak robi to antropologia kulturowa – czyli nie jako podatne naukowym badaniom zjawisko, tylko jako abstrakcyjne wyidealizowane pojęcie.
To niejasne pojęcie jednocześnie traktowane jest – w historycznym ujęciu Mussoliniego – jako jedyna wartość absolutna, wobec której wszystkie wartości są relatywne. W najskrajniejszej formie wcielił to hitleryzm, w którym pierwszym krokiem było oddzielenie ethnos od demos (Volk od Gemeinschaft) przy pomocy ustaw norymberskich i obozów koncentracyjnych.
W ostatniej fazie okazało się, że nie chodziło już nawet o Niemców w sense konkretnych mieszkańców Hamburga, Drezna, Wrocławia i Berlina, tylko o „Germanię”, chorą wizję wariata, gotowego na jej ołtarzu zabić cały swój naród – cały niemiecki Volk, Nation, ethnos, demos, civitas, urbs, Gemeinschaft, Gessellschaft i w ogóle wszystko co żywe i realne w imię mrzonki. Którą zawsze w praktyce okazuje się być to, co skrajni nacjonaliści nazywają „narodem”.
Umiarkowani nie są jednak całkiem wolni od tego grzechu. Etnografia to nauka humanistyczna, a więc nieścisła. Łatwo zdefiniować demos, no bo demos to po prostu obywatele z prawem głosu. Ale kim dokładnie jest polski ethnos i co i jak odróżnia go od słowackiego, ukraińskiego czy (o jerum jerum) śląskiego?
W bardzo łagodnym znaczeniu można mnie też uznać za polskiego nacjonalistę, bo kocham polską kulturę, literaturę, film (choć zwłaszcza w przypadku tego ostatniego, jest z tym trochę jak z miłością do dziecka specjalnej troski). Ta miłość jest jednak inkluzywna, a nie ekskluzywna – czyli skupiam się na włączaniu, a nie na wyłączaniu.
Nie mam problemu z tym, że ktoś jednocześnie jest przedstwacielem kultury polskiej i – dajmy na to – francuskiej. W dyskursie inkluzywnym to normalka, w ekskluzywnym, czyli takim uprawianym przez nacjonalistów, to niemożliwe. Dla nich każdy albo jest Polakiem, albo nim nie jest.
Dopóki ich się da utrzymać w bezpiecznej odległości od rządzenia krajem, to nie musi być groźne. Ale jeśli się do tej władzy dostaną, zaczną próbować przerabiać demos w ethnos, na przykład przez takie zmiany prawne, które zaczną różnicować status Polaków „prawdziwych” i „nieprawdziwych”. To się nigdy nie kończy dobrze.
W wersji radykalnej zaś będą tych „nieprawdziwych” próbowali z Polski wypędzić, a jeśli się to nie uda – wyeliminować. Dlatego naiwna jest nadzieja autora komentarza, którego zacytowałem w pierwszym akapicie, że jeśli tylko nie będzie się ich drażnić i prowokować, faszyści nie będą mieć wroga i będzie spokój.
Nie będzie, bo ich wrogiem są wszelkiego rodzaju „odmieńcy” – wszystkie mniejszości nie pasujące im do ich wyidealizowanej wersji „Narodu”. Dlatego takie ważne i potrzebne jest zamanifestowanie, że Polska to Naród tak wielki i potężny, że znajdzie się w niej także miejsce dla kolorowo różnorodnej mniejszości.
Obserwuj RSS dla wpisu.