Zrozumienie przeszłości to klucz do zrozumienia przyszłości, dlatego Radkowi polecam chwilę zastanowienia się nad tym, skąd się w ogóle wzięła portaloza.
Pamiętam jej narodziny. Pamiętam, gdy strona główna wyszukiwarki Altavista nagle zaczęła się wczytywać godzinami, żeby mi koniecznie podać notowania NASDAQ i wyniki mundialu w bejsbolu, przez co porzuciłem ją na rzecz debiutującego na tym rynku Google’a.
I pamiętam, jak po korytarzach starego budynku poszła plotka, że będziemy uruchamiać portal, za którą z kolei szło pytanie: „ale co to w ogóle jest portal?”. I to bardzo charakterystyczne, że odpowiedź na to pytanie z końca ubiegłego stulecia była inna niż dzisiaj.
Wtedy „portal” oznaczał stronę, z której internauta rozpoczyna wędrówkę po sieci (że taka niby brama do internetu). To były czasy, w których modem 56k uważano za wypasiony, bo niektórzy męczyli się nawet z 14k. A Celeron 266 MHz był wypasiony, bo niektórzy męczyli się z pierwszym pentiumem.
Stąd pomysł, żeby najważniejsze zasoby i narzędzia (pocztę, społecznościówkę, wiadomości, wyszukiwarkę) mieć od razu na tej pierwszej stronie, która nam się wczyta dialupem na selerze, ledwo żywym od swapowania. Dzięki temu przeczytamy najnowsze wiadomości, zanim klikniemy dalej i znów to wszystko zacznie rzęzić i trzeszczeć w szwach.
Onet swoją potęgę zawdzięcza nie temu, że był wyjątkowo fajnym portalem, tylko temu, że na wielu sprzedawanych wówczas w Polsce komputerach otwierał się domyślnie jako pierwsza strona „po kliknięciu na internet”. Wielu użytkownikom to zostało jako nawyk.
Ale świat się zmienia. Czy znacie jeszcze kogoś, kto potrzebuje portalu typu Onet jako „bramy do internetu”?
Jeśli nawet znacie, to jest to zapewne stryjek Stasiek z Mycisk Niżnych – ani to trendsetter, ani atrakcyjny target reklamowy. Dzisiaj rywalizacja o bycie „bramą do internetu” toczy się już tylko między guglem a fejsem, inni gracze spasowali (nie zgadzasz się? Podyskutuj z Radkiem na Facebooku i zastanów się, dlaczego dyskutujesz z nim właśnie tam).
Stąd zmiana lingwistyczna, o której wspominam w drugim akapicie. Dzisiaj słowo „portal” w języku polskim nie oznacza już nic konkretnego – mówimy tak na każdy serwis internetowy (por. absurdalne określenia typu „portal wikileaks”).
Przestaliśmy potrzebować słowa na określenie „specjalnej strony, będącej bramą do Internetu” – bo nie potrzebujemy takich stron. W czasach łączy szerokopasmowych i internetu mobilnego stały się anachronizmem.
Gdy chcę sprawdzić prognozę pogody, wyjmuję z kieszeni Ajfona. Podobnie bym robił chcąc sprawdzić kursy na giełdzie albo mundial bejzbola (gdybym miał jakieś akcje albo komuś kibicował). Większość tradycyjnych funkcji portali przejęły smartfonowe aplikacje i widgety na desktopach.
W ciągu najbliższych kilku lat więcej ruchu w sieci będzie trafiać na urządzenia mobilne, tablety i smartfony – a tradycyjne desktopy pozostaną domeną stryjka Staśka, co to ani target, ani trendsetter. Jeśli operatorom komórkowym uda się przeforsować mobilne pakiety internetowe z blokowaniem reklam, wydawcy portali będą ugotowani.
Ale nawet jeśli to się nie uda, to i tak jaki ma sens portal na smartfonie? Smartfon już jest portalem – od razu mamy pocztę, społecznościówkę, prognozę pogody i wiadomości bez niczyjej łaski.
Pozostaje portalowe dziennikarstwo, czyli agencyjne ciekawostki i cieniaste felietony o jakości blogonotek. I w Internecie stryjka Staśka tak już zostanie, bo portal rywalizuje o klikalność z demotywatorami i kwejkiem – a więc kosztów produkcji nie może mieć dużo wyższych od konkurencji.
Jeśli gdzieś w sieci może być miejsce dla jakościowego dziennikarstwa, to właśnie w internecie mobilnym. Tutaj użytkownicy traktują płacenie za kontent jak coś naturalnego – nie tylko kupują Angry Birdsy, ale jeszcze chętnie dopłacają dolara za Mighty Eagle.
Potrafię więc odpowiedzieć na pytanie, czy #pomysłnastartup Tomasza Lisa zakończy się sukcesem. To zależy od tego, czy oni tam już mają jakąś wizję zarabiania wersji mobilnej. Bo ją trzeba mieć już teraz, a nie czekać na 2015, kiedy ten rynek opanuje ktoś, kto ją teraz ma.
Na ile znam polskich speców od portalistyki stosowanej i zaawansowanych studiów nad bielizną Dody – „haha, fat chance”, że zacytuję piękną pieśń o pewnym portalu.
Obserwuj RSS dla wpisu.