Tyle się dzieje, że przegapiłem dziesiątą rocznicę upadku Enronu – a przecież widać w nim było zapowiedź obecnego kryzysu. Są zresztą liczby pokazujące, że kryzys roku 2001 nigdy się nie skończył – i dlatego właśnie całą dekadę lat zerowych żyliśmy na kredyt.
2 grudnia 2001 giełdowy gigant, jeszcze przed chwilą siódma co do wielkości firma w USA, jeszcze przed chwilą wychwalany przez magazyn „Fortune” za „innowacyjność” – niespodziewanie ogłosił bankructwo.
Akcje spółki, niedawno notowane po 100 dolarów na giełdzie (i dające jej łączną kapitalizację sięgającą ćwierć biliona), poleciały do zera. 4000 pracowników przekonanych, że mają stabilne miejsca pracy z gwarancją dostatniej emerytury – poszło na bruk, a ich ulokowane w akcje emerytury wyparowały.
Nic nie zapowiadało krachu. Enron regularnie spełniał prognozowane przez analityków wyniki finansowe – a te zawsze wyglądały rewelacyjnie. Uczciwość rozliczeń swoim autorytetem poświadczała jedna z najbardziej prestiżowych firm księgowych świata – Arthur Andersen.
Dopiero 11 grudnia 2001 szef Andersena Joseph Berardino zeznając przed kongresem USA wyjaśnił, w czym rzecz. Jego słowa to tak przepiękna klasyka korporacyjnego łgarstwa, że przytoczę je w całości (za „New York Times”):
„Uważamy teraz, po dokładniejszym przyjrzeniu się sprawie, że nasza ekipa popełniła błąd – uczciwy błąd, ale jednak błąd. Ale uważam, że zachowaliśmy się profesjonalnie”.
Piękne, prawda? Ale to nie koniec. Prezes Berardino chwilę potem przelicytował samego siebie, odpowiadając na pytanie kongresmena, czy ten „uczciwy błąd” nie miał aby czegoś wspólnego z gigantycznymi honorariami, które Arthur Andersen brał od Enrona za tajemnicze „konsultacje”.
„Nie uważam, że otrzymywane przez nas honoraria wpływały na niezależność naszych sądów. Niektórzy mogą być innego zdania i muszę jakoś sobie z tym poradzić” – odpowiedział z godnością prezes Berardino.
Rocznie Arthur Andersen brał od Enronu dwa miliony za księgowość i dwadzieścia pięć za „konsultacje”. Bądźmy szczerzy: to są sumy, za które każdy z nas na pytanie „ile jest dwa razy dwa” odpowiedziałby „a ile ma wyjść?”.
Przekręty tuszowane przez Arthura Andersena wyglądały tak (o ile nie zaznaczyłem inaczej, ciekawostki biorę stąd): żeby regularnie wykazywać zysk, firma okradała samą siebie. Weszła na przykład w układ ze swoimi leasingodawcami, Merrill Lynch i JP Morgan, że odkupią od niej po atrakcyjnej cenie barki w Nigerii.
Dlaczego Merrill Lynch i JP Morgan kupowali poleasingowy sprzęt po zawyżonych cenach? Bo mogli to odbić sobie gdzie indziej w kosztach leasingu. W ten sposób Enron wykazywał zysk przez tworzenie sobie coraz trudniejszego w obsłudze zadłużenia, którego jednak Arthur Andersen był gotów, w ramach „uczciwego błędu”, nie dostrzegać.
Dług ukrywano przez przerzucanie go do spółek zależnych (którym nadawano fikuśne nazwy m.in. z „Gwiezdnych wojen”). W końcowej fazie spółki zadłużały się po to, żeby skupować akcje Enronu i windować ich kurs.
W przekręcie uczestniczyło wiele instytucji finansowych, wśród nich – Lehman Brothers, który już za parę lat zrobi jeszcze fajniejsze zdziwko. W wyniku procesu wytoczonego przez zrujnowanych akcjonariuszy, bank zgodził się wypłacić im 222,5 megabaksa.
Nie wszystko jednak udało się wyjaśnić. David Duncan, bezpośrednio odpowiadający za Enrona w firmie Arthur Andersen, wykazał się refleksem księgowego i większość dowodów zdążył wrzucić do niszczarki.
Teoretycznie groziło mu 10 lat za utrudnianie śledztwa, praktycznie poszedł na układ z prokuraturą, dostał minimalne zarzuty, a potem tak od jednej instancji do drugiej – w końcu się wykręcił sianem.
Szef Enrona Kenneth Lay mógł mieć surowy wyrok, ale nagle umarł w swojej posiadłości na odludziu w Górach Skalistych. Ciało natychmiast skremowano. Zważywszy, że mówimy o zawodowym kłamcy powiązanym z administracją Busha, podejrzenie o sfingowanie śmierci jest całkiem uzasadnione.
Numer dwa w organizacji Jeffrey Skilling – zręczny inżynier finansowy, który osobiście projektował te przekręty – siedzi do dziś (yaaay!). Numer 3 Andrew Fastow ma niestety wyjść jeszcze przed tymi Świętami.
Poza tą trójką zarzuty jeszcze dostało ok. 30 osób, wszystkie są już na wolności. Większość bohaterów tej historii ładnie spadła na cztery łapki, na przykład prezes Berardino prezesuje teraz firmie konsultingowej Alvarez & Marsal.
Skandal pokazał parę rzeczy: przede wszystkim jak głupim pomysłem jest uzależnianie zarobków zarządu bezpośrednio od bieżących wyników spółki – co wytwarza oczywiście pokusę wykazywania krótkoterminowych zysków kosztem przyszłości firmy. Skąd szychy z Wall Street mają brać kręgosłup moralny, żeby takie pokusy od siebie odsunąć?
Ale to i tak betka w porównaniu z ważniejszym pytaniem: skąd księgowi, audytorzy i nadzór finansowy mają brać kręgosłup moralny, żeby odsuwać od siebie pokusę zrobienia „uczciwego błędu” w zamian za malusią konsultacyjkę?
Niestety, przez te 10 lat nie odnaleziono dobrej odpowiedzi, o czym świadczą choćby późniejsze losy Lehman Brothers.
Obserwuj RSS dla wpisu.