Poodrzucałem ostatnio sporo zaproszeń na różne debaty o ACTA, bo aż tak bardzo ten temat mnie wbrew pozorom nie kręci. Za to kiedy portal zadał pytanie o najlepszy utwór z płyty „Unknown Pleasures” – jestem gotów rzucić wszystko i udzielić odpowiedzi z uzasadnieniem.
„Shadowplay”, oczywiście. Gdyby kogoś poprosić o zanucenie tego utworu, zanuci linię basu – co nie jest typowe dla muzyki rockowej, ale jest częste w przypadku Joy Division. „Shadowplay” basem stoi.
Szóstka oczywiście parokrotnie się odzywa i zgodnie z regułami gatunku daje nawet solo, jak Chuck Berry przykazał, ale wyobraźmy sobie taką sytuację, że na źle przygotowanym koncercie w jakimś obleśnym klubie gitarzyście wypada kabel i na chwilę instrument milknie.
Gdyby wypadł Bernardowi Sumnerowi, zespół mógłby kontynuować udając nawet, że to tak specjalnie (jak to się zdarzało na wczesnych koncertach Kultu). Szóstka i tak w tym utworze pojawia się i znika, jedno zniknięcie więcej zmusiłoby do jakiejś elastycznej reakcji, ale nie zaburzyłoby to konstrukcji utworu.
Gdyby kabel wypadł Peterowi Hookowi – koniec. Nie ma piosenki. To jego bas przeprowadza nas przez tę opowieść od pierwszego dźwięku do ostatniego.
No właśnie, opowieść. Przejdźmy już do tekstu, bo nim właśnie ta piosenka zadaje coup de grace malkontentom.
Pierwsze zdanie „To the centre of the city where all roads meet” zawiera ładną, realistyczną metaforę. Ciągle mi się przypomina, gdy sam jadę samochodem – „centrum miasta jako miejsce, w którym spotykają się wszystkie drogi”. Zdarza mi się zanucić linię basu ze Shadowplay, gdy ustawiam samochodową nawigację na przecięcie drogi numer fafnaście z drogą numer fafdziesiąt.
Dopiero niedawno odwiedziłem Manchester i mogłem zobaczyć centrum tego miasta i pierwsze miejsce pracy Iana Curtisa – absolutnie przerażający modernistyczny wieżowiec w najgorszym stylu beton brut. Kiedy pracował tam Curtis, budynek był w stanie upadku, dopiero w latach 90. poddano go remontowi kapitalnemu. Po którym nadal jest parszywy.
Drugie zdanie „To the depths of the ocean where all hopes sank” buduje metaforę podobną, ale w odróżnieniu od poprzedniej – już oderwaną od realizmu. To sygnał, że w tej opowieści będziemy poruszać się między metaforami opisującymi rzeczywistość, a metaforami opisującymi senny koszmar i depresyjne stany uczuciowe.
No i z tym sygnałem wchodzimy w zwrotkę o tytułowej grze cieni. Co tu się dzieje? Czy obserwujemy coś, co miało miejsce w jakimś prawdziwym pokoju w centrum miasta, czy ten pokój też jest metaforą? Kto jest adresatem wciąż powracającym w frazach „waiting/searching for you”?
„Your guess is as good as mine”, że zacytuję inny zespół, który Joy Division bardzo dużo zawdzięcza. Ale opowiedzenie takiej historii z zachowaniem takiej wieloznaczności i metafor jednocześnie klarownych i wymykających się łatwej interpretacji: to jest tekściarskie mistrzostwo świata.
Z moim poczuciem sprawiedliwości to nie jest nijak sprzeczne, że Deborah Curtis i jej spadkobiercy będą na tym mogli zarabiać do 1 stycznia 2050. Za to, co ta kobieta przeszła „na dnie oceanu, gdzie zatonęła wszelka nadzieja”…
Obserwuj RSS dla wpisu.