Ciągle staram się uchwycić ostatnią chwilę, w której nową muzykę poznam oldskulowymi metodami – wielokrotnie mi się wydawało, że to już, tymczasem „Blunderbuss” Jacka White’a poznałem jak za komuny.
Sidney Polak puścił całą płytę w Radiu Roxy, ja akurat wtedy jechałem samochodem i całej uważnie wysłuchałem, po czym natychmiast poszedłem do empiku i… mieli! Więc mimo całej tej chmuryzacji, ajfonizacji i digitalizacji, muzykę wciąż jeszcze można odkryć po staremu (a nawet analogowo – radio FM to ostatni Mohikanin analogowości w naszym domu).
Wygląda na to, że Jack White był ważniejszą połową duetu White Stripes, bo jego solowa płyta „Blunderbuss” brzmi po prostu jak kolejna płyta duetu. I to właściwie jedna z najlepszych.
Nie chcę się wtrącać w prywatne sprawy państwa White, ale obawiam się, że gdy Jack mówił, że Meg White to „kluczowy element White Stripes”, to była jednak tylko kurtuazja. Nie wiem, jak to rozstanie przeżył w wymiarze osobistym, ale w wymiarze artystycznym wyszło mu na lepsze.
Płyta jest przede wszystkim spójna i polecam zakup całości. Najbardziej w ucho wpadł mi utwór, którego nie wybrano na singla (mi prawie zawsze wpada w ucho co innego niż producentom i muzykom, przyzwyczaiłem się): „Weep Themselves To Sleep”.
Piosenka nawiązuje do najlepszych tradycji art-rocka – ten fortepian napier…jący razem z dość ostrą rockową łupaniną przypomina trochę Deep Purple, trochę Pink Floyd, trochę King Crimson. To nie była zła muzyka, brakowało jej tylko dyscypliny, o którą z natury rzeczy łatwiej w projektach solowych.
Tytuł sugeruje nawiązanie do klasycznej ballady Nicka Cave’a… a może to tylko mi się wszystko z nią kojarzy, jak w dowcipie o chusteczce? W końcu pan Jack White po rozstaniu z panią Meg White ma swoje powody do nocnego szlochania. Jego niepowtarzalnie własne, autorskie i indywidualne. Tyle, że dokładnie takie same, jak tych co przed nim i tych co po nim.
PS. Czy iframe już bangla na bloksie? Miasta, które to przeczytały, niech się wpisują!