W moim ulubionym hashtagu #upadekprasypapierowej najbardziej martwi mnie to, że prasa papierowa nie zginie w walce, do końca broniąc swoich zasad – jak chiński mur między biznesem a redakcją, oddzielenie sfery prywatnej od publicznej, oddzielenie informacji od komentarza.
Im bliżej końca, tym częściej ktoś mówi: skoro internetowi rośnie a nam spada, róbmy to samo, co internet. Zróbmy okładkę z celebrytą, dajmy do jutrzejszej gazety przegląd wczorajszego Facebooka, zaprośmy blogerów i kolesi robiących śmieszne filmiki, „bo tym się interesuje młodzież”.
Interesującym przykładem zgonu z Dodą na okładce jest agonia „Przekroju”. Jeśli w ogóle z dość rozpaczliwych posunięć Kurkiewicza da się odgadnąć jakąś strategię, polegała ona prawdopodobnie na robieniu maksimum szumu w internecie, m.in. przy pomocy skandalizujących tekstów o celebrytach pióra Karaś i Witkowskiej.
To nie był dobry pomysł. Internetowe media są tak złe nie dlatego, że właściciele portali chcą zaniżać poziom, tylko dlatego, że dbałość o jakoś internetowego dziennikarstwa się nie opłaca z powodu charakterystycznej dla tego medium łatwości agregacji kontentu.
Tradycyjne media też lubiły cytować siebie nawzajem – żartowałem kiedyś, że gazety piszą o tym, co rano było w radiu, wieczorne wiadomości są o tym, co dziś było w gazetach, a poranne serwisy radiowe zaczynają się od streszczenia wczorajszych wiadomości z telewizji. No dobrze, ale każde ogniwo ma szansę zarobić na swoim kawałku tego łańcucha.
W Internecie jest inaczej. Cokolwiek będzie miał pudelek, choćby z atrybutem „na wyłączność”, pięć sekund później będzie mieć plotek. W Internecie wrzucając wartościowy kontent dotujesz konkurencję, która go zagreguje i sama zarobi na klikach.
Teksty Karaś i Witkowskiej robiły dużo sieciowego szumu, ale ten szum nie przekładał się na sprzedaż. Autorki przez trzy strony wyrażały treść, którą pudelek wyraża najwyżej w trzech zdaniach – „Wojewódzki i Figurski przegięli”, „stetryczali rockmani stracili dawny blask”, „blog Kasi Tusk to stek idiotyzmów”.
Niezależnie od przenajsłuszniejszej słuszności tych zdań, są one tak strasznie banalne, że gdy zobaczymy zagregowanego niusa „w Przekroju jadą po Kasi Tusk”, mało komu się nawet chce czytać oryginalny tekst na trzy strony.
W mediach sprzedaż wymaga obietnicy „opowiemy ci coś, czego jeszcze nie wiesz”. Co nowego i ciekawego można powiedzieć o blogu Kasi Tusk? Nic. Teksty Karaś i Witkowskiej tworzyły więc bezwartościowy szum, prowadzący do zerowego współczynnika konwersji.
Podobnym błędem moim zdaniem są próby umłodzieżowienia „Polityki” przez wywiady Żakowskiego z Dodą czy z Marią Peszek. Wywiad z Peszkówną obiegł Internet zagregowany do kilku zdań o cierpieniu w Bangkoku.
Ręka w górę, kogo te kilka zdań zachęciło do zakupu „Polityki”. Ręka w górę, kogo zachęciło do sięgnięcia po płytę.
Ciekawym wyjątkiem tutaj jest „Newsweek”, który wytworzył ten swój cyklotron promocyjny, że Figura szlocha u Lisa, potem sprawę rozkręca Natemat, a potem ludzie jednak kupują pismo, bo cała internetowa agregacja nie zdążyła ich jeszcze do tego zniechęcić.
Nie razi mnie to, bo dziennikarstwo „Newsweeka” jest jakościowe (wywiady z Littellem i Masłowską w ostatnim numerze to klasa mistrzowska, stwierdzam zielony z zawiści). Ktoś tam ma łeb na karku i umie szum internetowy rozkręcać tak, żeby służył napędzaniu sprzedaży, a nie ruchu na fejsie.
Uczciwie przyznaję więc, że to kontrprzykład do mojej tezy, ale potraficie wymienić inne? Poza tym w mediach króluje dziś fetysz unikalnego użytkownika.
Wszystkie serwisy tak się nim podniecają, jakby walutą UU można było opłacić rachunki za prąd. A przecież lepszy tysiąc użytkowników płacących dyszkę od łebka od stu tysięcy freetardów, których nie ma jak sensownie zmonetyzować.
Dlatego umiem sobie mniej więcej wyobrazić okładkę tego ostatniego tygodnika opinii, otwarcie tego ostatniego dziennika. To będzie jakościowy i ambitny materiał o ślubie jurora z „Mam talent” z księżniczką jogurtów, albo baroneta maślanki z jurorką „X Factor”.
Obserwuj RSS dla wpisu.