Jak państwo zapewne zdążyli zauważyć, Ameryka to moja pasja. Na polski „lud smoleński” spoglądam więc z perspektywy podobnych fenomenów zza Wielkiej Wody – jak truthersi, kwestionujący oficjalną wersję wydarzeń z 11 września, tropiciele „prawdziwego” zabójcy Kennedy’ego czy też ufolodzy, świry od HAARP, wyznawcy wiary w żywego Elvisa lub Tupaca, itd.
Z lekcji amerykańskiej wynika przede wszystkim tyle, że jedynym lekarstwem na takie fenomeny jest czas. Po latach teorie w rodzaju „Oswalda wrobiono” albo „kontrolowane wyburzenie” wygasają, stają się folklorem i przedmiotem popkulturowych żartów.
Gdy te teorie są u szczytu popularności, pod głoszenie ich podczepiają się poważni ludzie – ho ho, nawet profesory, inżyniery, prokuratory. Potem się wykruszają, aż zostaje garstka patentowanych świrów, niekumatych nastolatków i cyników, którzy widzą w teoriach spiskowych interes do zrobienia.
Niektórych przeraża to, że w trotyle, meaconingi i sztuczne mgły uwierzyli już pozornie rozsądni ludzie. Dla mnie to nic nowego, ja to zdążyłem przeżyć przy okazji 9-11. Było mi tym bardziej przykro, że wtedy koncertowych idiotów robili z siebie ludzie lewicy.
Pamiętacie film Michaela Moore’a, „Fahrenheit 9/11”? To przecież było to samo, co teraz robią te wszystkie Gmyzy z Gargasami. Sensacyjne doszukiwanie się dowodu na SPISEG tam, gdzie zdrowy rozsądek sugerowałby raczej obojętne wruszenie ramionami.
Tak jak nie lubiłem Busha juniora (ani zresztą seniora), tak nie rozumiałem zarzutu robionemu mu z tego, że gdy dowiedział się o zamachu, dalej spokojnie czytał dzieciom bajkę. A co by to dało, gdyby wybiegł z sali z krzykiem? Może jeszcze miał tym dzieciakom zawołać „wszyscy zaraz zginiecie” i roześmiać się diabolicznie?
Pamiętam nieprzyjemne rozmowy i wymiany maili ze znajomymi z amerykańskiej lewicy, którzy reagowali wtedy atakiem agresywnego wyparcia na demonstrowanie bzdur i non sequiturów w filmie Moore’a. Tak samo teraz żaden pisowiec nie pozwoli sobie wyjaśnić podstaw spektrometrii.
Doświadczenie amerykańskie uczy trzech rzeczy: (1) do tych ludzi nic nie dotrze, (2) części z nich to przejdzie z czasem, (3) jakość śledztwa nie ma nic do rzeczy. Mylą się ci, którzy twierdzą, że gdyby polskie śledztwo w sprawie Smoleńska prowadzono staranniej a polityka informacyjna była bardziej otwarta, nie mielibyśmy ludu smoleńskiego.
Spójrzcie na Amerykę. Tam wygasanie popularności takich zjawisk nie jest związane z jakimś przełomowym odkryciem w śledztwie. Nie pojawiły się żadne nowe fakty od czasu filmu Moore’a, a jednak mało kto dzisiaj jeszcze się upiera przy niewinności Bin Ladena.
Pewnie już sam Moore przestał wierzyć w bzdury ze swojego filmu. Może zresztą nigdy w nie nie wierzył?
„Truthersi” twierdzili, że chodzi im o „prawdę o 11 września”, ale w rzeczywistości chodziło im o znalezienie dowodów winy Busha. Akceptowali dowolne nielogiczności w swoich teoriach („skoro nie było żadnych samolotów, to gdzie się właściwie podziali ich pasażerowie”?), ale rozdmuchiwali do wielkich rozmiarów wszystko, co im się dziwne wydawało w oficjalnym śledztwie („dlaczego pozwolili wyjechać Saudom?”).
Tak samo mamy teraz ze Smoleńskiem. Wszystkie teorie spiskowe pomijają ewidentny fakt złamania procedur przez załogę, pościnania drzew przed lotniskiem i braku śladów wybuchu. To dla ludu smoleńskiego nieistotne drobiazgi wobec tak niepodważalnych dowodów na SPISEG, jak błędna identyfikacja zwłok. Bo im nie chodzi o „prawdę o Smoleńsku”, tylko o dowód na winę Tuska.
To pokazuje, że nawet gdyby powołać jakąś międzynarodową komisję – abstrahując od braku podstaw prawnych i przyjmując nieprawdopodobne założenie, że Rosja by się na to zgodziła – to nic by nie zmieniło. Czy „truthersów” w USA by przekonało potwierdzenie oficjalnego raportu przez dowolne ciało międzynarodowe?
Smoleńskie teorie należy więc traktować jak te wszystkie choroby, które przychodzą nie wiadomo skąd i po jakimś czasie same sobie przechodzą. Przejdzie im, tak jak amerykańskiej lewicy przeszła już wiara w „kontrolowane wyburzenie”.
Obserwuj RSS dla wpisu.