Każda narracja wymaga czynnika odwracającego uwagę odbiorcy. Niczym iluzjonista wykonujący teatralne gesty, żebyśmy nie zauważyli zamiany kapeluszy, mistrz opowieści używa machin mających sprawić, żebyśmy zapomnieli, że w gruncie rzeczy patrzymy na piksele na ekranie albo tusz na martwych drzewach.
Quentina Tarantino kochamy za zręczne kuglarstwo, z jakim nam te machiny podrzuca. Jeśli ktoś go nie lubi, to najczęściej nie lubi właśnie tych machin (precz, ach precz z mego bloga, w takim wypadku!).
Pretekstem do styczniowego rankingu od czapy jest „Django”. Nie wszyscy jeszcze oglądali, więc bezspojlerowo omówię machinę, która mnie szczególnie zachwyciła w tym filmie.
Mniej więcej w dwóch trzecich wydaje się, że historia się już skończyła. Bohaterowie zaplątali się w sytuację bez wyjścia. A widz wie, że skoro to dopiero dwie trzecie, no to Tarantino coś musi wymyślić. Co to będzie?
I wtedy ktoś mówi – „jeszcze chwilę!”. Nie chcę zdradzić kto to mówi do kogo, w związku z tym trochę ten cytat zniekształciłem (proszę mi w komciach nie poprawiać!). Ale nagle okazuje się, że pojawia się niespodziewana komplikacja.
Po tarantinowsku, jest urocza w swojej absurdalności. A więc mistrz Tarantino tak banalnie chce rozplątać to, co sam splątał? Nie pojawi się nic bardziej wyszukanego?
No nie, bo nie przyszliśmy na film Tarantino dla zaskakujących zwrotów akcji. Przyszliśmy dla campowej gry aktorskiej, dla wyśmienitego soundtracku, dla absurdalnych dialogów, których cytaty zapadną w pamięć od pierwszego usłyszenia („the D is silent”).
Urok machin narracyjnych u tego reżysera leży właśnie w ich bezpretensjonalności. W dziejach thrillera nie było chyba bardziej bezpretensjonalnego Obiektu Zainteresowania Głównych Bohaterów (czyli tzw. McGuffina) od walizeczki z latarką w „Pulp Fiction”.
Jesteśmy dużymi dziećmi, więc wiemy, że walizeczka zawiera lampę i bateryjki. A jednak wierzymy bohaterom, że ta walizeczka to coś niezmiernie cennego. Kto by się odważył kwestionować słowa mothafuckin’ Samuela Jacksona?
Tarantino ostentacyjnie rezygnuje z ułatwiania nam zadania. Żadnej opowieści o sokole, dorocznie wręczanym przez zakon maltański cesarzowi rzymskiemu. Żadnego wykładu M, że losy wolnego świata zależą od tego gadżetu, double-oh seven. Nawet słówka o zawartości walizki.
I to jest właśnie piękne.
W „Kill Billu” żywą machiną narracyjną jest sam Bill. Kiedy The Bride już do niego dotrze i wreszcie się dowiemy, w imię czego przez poprzednie pięć godzin przez ekran sztuczna krew tryskała z odcinanych kończyn, Bill skromnie nam to wyjaśnia mówiąc „I overreacted”.
Kropka. Tylko tyle. A czego oczekiwaliście, psychologicznej głębi? W filmie, w którym prawie każdy jest chodzącym stereotypem? Uroczej prostocie tego wyjaśnienia dorównuje tylko owe „jeszcze chwilkę” w „Django”.
#polecasie