Skargi niepokornych publicystów na to, że nie zaproszono ich na „tajny” pokaz odcinka serialu National Geographic budzą politowanie dziennikarzy zajmujących się telewizją. Tak się składa, że mi też się zdarza czasem pisać o jakimś serialu.
Praktycznie się nie zdarza robienie uroczystych pokazów premierowego odcinka, na które zapraszani są wszyscy. Może z wyjątkiem telewizji publicznej i jej telenowel, którymi i tak się nie interesuję.
Typowy scenariusz wygląda tak – jeśli wiesz, że jakaś telewizja nadaje serial, o którym chciałbyś coś napisać, dzwonisz lub mailujesz do odpowiedniego pijarowca. Ich nie jest tak wielu, w skali Polski to jest maksimum dziesięć osób. Każda z nich opiekuje się jakimiś swoimi kanałami.
Dzwonisz (lub mailujesz) i mówisz (lub piszesz), że jestem dziennikarzem takim a takim, chcę do tytułu takiego a takiego napisać coś o „Homeland”. Albo o „Breaking Bad”. Albo o „Niskozatrudnionych”. I w zależności od polityki danego kanału, dostaniesz płytkę, linka albo zaproszenie do siedziby na projekcję (częste przed prapremierą).
To jest absolutny elementarz mojego zawodu. Jeśli ktoś nie umie nawet tego, to kury mu szczać prowadzać, nie zajmować się dziennikarstwem.
Tym bardziej, że to nie jest jakaś wiedza tajemna. Człowiek stawiający dopiero pierwsze kroki w zawodzie poradzi sobie zwyczajnie sprawdzając, do kogo należy dany kanał (np. „National Geographic? Fox International Poland!”), a potem sprawdzając, kto się opiekuje pijarem. Minuta guglania.
Uwielbiam serial „Katastrofa w przestworzach”. To, że takie fajne rzeczy są na NatGeo (i, oddając sprawiedliwość, ich arcykonkurencie Discovery) sprawiło zresztą, że przestałem oglądać telewizje ogólnotematyczne. Niby dlaczego mam oglądać jakiegoś Lisa z Pałasińskim, jeśli zawsze coś ciekawego leci na tematycznych.
Moje ulubione odcinki – będę tu raczej banalny – to oczywiście ten specjalny o Teneryfie, także ten o JAL 123. Ten pierwszy, bo to największa i najciekawsza katastrofa lotnicza ever. Ten drugi – bo najbardziej makabryczny, pasażerowie mieli mnóstwo czasu na uświadomienie sobie, że wszyscy zginą.
Ale lubię też ten o Aloha Airlines 243 ze względu na krzepiącą wymowę. Tam też wszyscy mieli mnóstwo czasu na uświadomienie sobie, że zginą, ale jednak prawie wszyscy przeżyli, z wyjątkiem biednej stewardessy Clarabelle Lansing, cześć Jej pamięci.
Śledząc absurdalne wypowiedzi prawicowych blogerów i publicystów, ich argumenty typu „to niemożliwe, żeby wypadek z tak małej wysokości spowodował takie uszkodzenia” (prawdę mówiąc, to mój ulubiony – bo znacznie lepiej obnaża ich głupotę niż te wszystkie wysokoenergetyczne trotyle typu C4) zauważyłem, że dla większości z nich Smoleńsk był pierwszym wypadkiem lotniczym prześledzonym z uwagą.
Dlatego szokują ich rzeczy, które nie szokują mnie. Czy to możliwe, żeby pilot rozbił sprawny samolot na własne życzenie?
Brzmi szokująco. A jednak wypadki typu CFIT zdarzają się relatywnie coraz częściej – nie dlatego, że piloci są coraz gorsi tylko dlatego, że samoloty są coraz lepsze. Po prostu wypadki i tak będą się zdarzać, jak nie od tego, to od tamtego.
Jak niemal zawsze, nie było jednego czynnika. Zła pogoda, złe wyszkolenie załogi, zła praktyka ignorowania TAWS przez pilotów wojskowych – to wszystko z osobna by nie było zabójcze. Zabrakło sekund.
Tak samo było na Teneryfie. Tam też splotło się wiele czynników, a na koniec zabrakło sekund i metrów. Gdyby nie one, kapitan Van Zanten nie przeszedłby do historii jako sprawca największej kastastrofy lotniczej, tylko najwyżej dostałby lekki ochrzan za nieodpowiedzialne zachowanie.
To dla mnie najważniejsza prywatna lekcja, którą wyciągnąłem z tego serialu już dawno temu. Cmentarze są pełne kierowców, którym zabrakło sekund. Dlatego nie należy jeździć na granicy sterowności – poza kontrolowanymi warunkami w rodzaju odcinka specjalnego na rajdzie.
Kiedyś wszyscy do nich dołączymy, to pewne. Ale ja chcę do nich dołączyć jako ktoś, kto zeżarł za dużo niezdrowych pyszności. A nie jako ktoś, komu zabrakło sekund do odzyskania sterowności.