Blogowe narzekania mego znakomitego kolegi czytam z wielkim zaciekawieniem. Po pierwsze dlatego, że od zarania Trzeciej Rzeczpospolitej odrzucam leżącą u jej podstaw filozofię liberalną, dlatego niezmiernie bawią mnie rozczarowania liberałów.
Narzekając, że pracodaca nie chce płacić za jego pracę tyle, żeby mu wystarczało na maraton w Frankfurcie, Staszewski zachowuje się jak chasyd, który chciałby w sobotę pójść do knajpy na karkówkę w towarzystwie wyzywająco ubranej kobiety. Centralny dogmat tej religii mówi przecież, że wszystko jest warte tyle i tylko tyle, ile ktoś jest skłonny za to zapłacić.
Jajakomarksista nie mam oporu przed powiedzeniem, że rynek jest głupi. Marks matematycznie opisał mechanizm sprawiający, że rynek permanentnie zaniża wartość ludzkiej pracy. Zachowuje się jak nieszczelny manometr – coś tam pokazuje, ale wartość poznawcza tego pomiaru jest w najlepszym wypadku wątpliwa.
Jeszcze bardziej bawi mnie deklaracja Wojtka, że „dziennikarze zajmowali wysoką pozycję w hierarchii społecznej”. Otóż nie dziennikarze tylko celebryci. I dalej ją zajmują. To dlatego właśnie na ten maraton we Frankfurcie stać dzisiaj „Tomasza Lisa i Monikę Olejnik” (przykłady samego Staszewskiego).
Wysoką pozycję w hierarchii społecznej ma Znana Japa Z Telewizji. Dowolna. To może być japa dziennikarza (przyjmując tefałenowską definicję tego zawodu, obejmującą prezenterów, pogodynki i specjalistów od pyskusji z cyklu „szczujemy jednych polityków na drugich”), ale to może być także japa przygłupa z reality show albo wróżbity Macieja.
Tej wysokiej pozycji nigdy nie zajmowali ci, których ja czy Staszewski uważamy za mistrzów naszego zawodu. Nie Domosławski, nie Hugo-Bader, nie Jagielski. Może Szczygieł, ale przecież nie za reportaże.
Kiedy Wojtek opisuje swoje naiwne wizje cyfrowego dziennikarstwa i pisze, że „ludzie zarządzający mediami powinni wpaść na 100 takich pomysłów, przeanalizować je i przetestować”, nieświadomie dotyka sedna problemu. Ależ wpadali, analizowali i testowali! Stąd cały dramat.
Liderem w testowaniu cyfrowych form dziennikarstwa jest „Guardian”. Czego oni nie próbowali! Przeszli na „digital first”, weszli w „frictionless sharing”, robili kontent „mobile native”. Wyszło im, oczywiście, „stinkin’ pile of e-shit 2.0”.
„Guardian” ostatni raz był na plusie w 2003. Od dziesięciu lat przynosi stratę, średnio sto kilofuntów dziennie. Do tego ich doprowadziło ich „wpadanie na 100 pomysłów” (i co gorsza wprowadzanie ich w życie).
Dlaczego tak się dzieje? Bo w Internecie reklama jest tania. Robert Levine w „Free Ride” przytacza badanie, z którego wynika, że czytelnik papierowej gazety w USA jest wart $539 rocznie. Czytelnik internetowy – $26.
Nie znam danych dla Polski, ale pewnie u nas też wychodzi tak, że reklama internetowa jest kilkanaście-kilkadziesiąt razy tańsza (w przeliczeniu na CPM). Dlatego internetowe media opłacają się tylko gdy mogą brać za friko kontent opłacony przez media tradycyjne – albo po prostu kontent śmieciowy, jak te wszystkie demoty, pudelki i blogowiska.
Nasz kosztowny kontent opłacało się zawsze sprzedawać tylko w pakiecie z czymś innym. W poprzedniej notce pisałem o ogłoszeniach drobnych. Jeszcze lepszy przykład to te wszystkie poradniki typu „jak załatwić zasiłek pielęgnacyjny”, które w dobry dzień potrafią „Gazecie” zrobić połowę nakładu, albo i więcej.
Prawdopodobnie największym pojedynczym nakładem wydania polskiej prasy codziennej wszech czasów była „Gazeta Wyborcza” z grudnia 2001, która się sprzedała w zwalajacym szczękę na podłogę milionie sześciuset tysiącach egzemplarzy (mimo śnieżycy, która utrudniała logistykę). Inne wydania z tego samego grudnia miały nakłady rzędu 1,2-1,5 miliona.
Dzisiaj wiadomo już, że to po prostu był złoty grudzień. Obaj z Wojtkiem pracowaliśmy wtedy w „Gazecie” i pamiętam, że owszem, przywitaliśmy te wyniki z zadowoleniem, ale jednak jako coś oczywistego. Ot, Real Madryt wygrał kolejny mundial.
W rzeczywistości wdrapaliśmy się wtedy na szczyt. I jak to na szczycie, zaczęliśmy długie zejście do schroniska. Nie zauważyliśmy tego, oszołomieni chorobą tlenową.
Ta choroba sprawiła, że niektórzy dziennikarze uwierzyli, że to ich zasługa. A przecież ten rekordowy nakład 1,6 mln sprzedałby się nawet, gdyby wypełnić go Lorem Ipsum. Bez naszych wypocin sprzedałoby się może ze sto tysięcy mniej. Błąd zaokrąglenia.
Tych bramek dla tego Realu Madryt nigdy nie strzelaliśmy my. To była wyłączna zasługa ludzi, którzy obecnie siedzą w sektorze gmachu Agory zwanym popularnie „pod krasnalem” (kto był, ten wie dlaczego, kto nie był, cogotowogle).
Jeśli kogoś powinno być stać na weekend we Frankfurcie, to ich. Nie mnie, nie Staszewskiego. A paradoksalnie na naszym piętrze zarobki są średnio większe.
Po prostu ta wycieczka schodząca ze szczytu musiała dojść do linii regla, żeby zaczęto zadawać pytania typu – NO DOBRA, PRZYZNAĆ SIĘ, KTO NIÓSŁ PLECAK Z CZEKOLADĄ?
Ale teraz, proszę wycieczki, to wycieczka jest już w lesie.