Z opóźnieniem poszedłem w końcu na film „Operacja Argo”. Polecam, kawał bardzo solidnie zrobionego kina. W dodatku doceniam wysiłki podjęte przez Afflecka, żeby nie wyszła czarno-biała amerykanocentryczna narracja.
Popkultura jednak wymaga tej czarno-białości, wysiłki więc przyniosły w najlepszym wypadku połowiczny sukces. To się nakłada na moje ulubione zagadnienie stereotypów w popkulturze, więc postanowiłem trzasnąć nocię.
Wszyscy wiemy, jak powinien wyglądać stereotypowy Irańczyk. Może być nawet przystojny, proszę bardzo, ale musi mieć świdrujące oczy fanatycznego psychopaty. Iranka z kolei może być sympatyczna, ale musi być cicha, pokorna i mieć oczy opuszczone do podłogi.
Ten stereotyp pasuje do medialnego przekazu, który dociera do nas z Iranu. I nie psuje go nawet spotkanie w realu prawdziwej Iranki, w rodzaju Marjane Satrapi, bo klasyfikujemy ją jako wyjątek potwierdzający regułę – że ona nie pasuje do tej kultury i wyjechała tworzyć komiksy we Francji (ignorując to, jak bardzo te komiksy są przesycone perską tradycją).
Film opowiada o udanej akcji wywiezienia z Teheranu 6 pracowników ambasady amerykańskiej, którzy uciekli z budynku podczas szturmu studentów. Nie zostali zakładnikami i ukrywali się w domach różnych dyplomatów. W filmie uproszczono to do pobytu w jednym domu, u kanadyjskiego ambasadora Kena Taylora.
Sama akcja ukrywania ich wymagała współpracy wielu Irańczyków. W filmie Irańczyków sprowadzono ich do jednej fikcyjnej postaci – Sahar, służącej ambasadora. Rzecz jasna, chodzący stereotyp, ucieleśnienie pokornego poddaństwa.
W popkulturze czas narracji pozwala tylko na pogłębienie postaci z pierwszego planu. Bohaterem pierwszego planu jest, oczywiście, agent CIA, grany przez Bena Afflecka.
Już drugi plan należy do postaci stockowych, na przykład „sztywnego-ale-w-chwili-próby-szlachetnego” szefa głównego bohatera, którego gra sam Bryan Cranston, serialowy Walter White. Im dalsze plany, tym bardziej wszystko musi być stereotypowe, inaczej narracja zamiast mknąć jak dobrze naoliwiona machina, będzie zgrzytać na każdym wystajacym elemencie.
Tylko że tutaj akurat stereotypizacja wypacza nam obraz całości. Affleck chciał pokazać, że Amerykanie sami na siebie ściągnęli ten kryzys. Zaczął od obalenia Mossadegha, wspomniał też, że być może azyl dla obalonego szacha to nie był taki dobry pomysł.
Pominął najważniejszy element, który nie pasuje do stereotypu. Fatalna w skutkach decyzja o udzieleniu szachowi azylu została ogłoszona 22 października 1979. Szturm na ambasadę miał miejsce 4 listopada.
Jesienią 1979 jeszcze nie było wiadomo, jaki kształt ustrojowy wyłoni się z irańskiej rewolucji. Pierwszym posunięciem Chomeiniego po powrocie z wygnania było mianowanie tymczasowym premierem Mehdiego Bazargana, świeckiego polityka, który postrzegany był jako szansa na dokończenie przerwanych przez Amerykanów reform Mossadegha. Amerykanie znów je przerwali, choć tym razem inaczej.
Amerykanie mieli pół roku na dyplomatyczne rozegranie tego, że premier Iranu opowiadał się za świecką demokracją. Nie zrobili nic, żeby pomóc Bazarganowi choćby metodami czysto dyplomatycznymi. Oczywistym rezultatem był wzrost nastrojów antyokcydentalnych i fundemantalistycznych.
Azyl dla szacha skompromitował opcję świecką w oczach opinii publicznej, choć między 22 października a 4 listopada Amerykanie jeszcze mogli próbować jakoś odwrócić skutki swojej decyzji. Nie próbowali, co wykorzystali fundamentaliści z otoczenia Chomeiniego do wygryzienia liberałów.
4 listopada studenci zaatakowali ambasadę. Tego samego dnia Bazargan podał się do dymisji, grzebiąc kolejną nadzieję na demokratyzację Iranu. Sam jej jednak nie stracił do końca życia, działał dalej w partii o nazwie Irański Ruch Wolności.
Czy te szanse istnieją dziś? Oczywiście, za każdym razem, gdy Zachód się wypina na prodemokratyczne ruchy w krajach islamu, te ruchy ulegają osłabieniu. A nie wierzymy w sens ich podejmowania dlatego, że oglądamy między innymi takie filmy.
Polecam więc ten film, ale apeluję o pamiętanie o tym, że nie widzimy tam Teheranu. Odpowiednie plenery odnaleziono w metropolii Los Angeles, konkretnie w dolinie San Fernando (ojczyźnie, lajk, valspiku). Prawda jest zawsze bardziej skomplikowana od popkultury, bo nie płacimy w kasie za chwilę prawdy, tylko za chwilę zapomnienia.