Gorąco namawiam blogobywalców do zobaczenia filmu „Dzień kobiet”, bo naprawdę szczerze (no naprawdę!) jestem ciekaw Waszych opinii. Film podobał mi się bardzo, chociaż zdaję sobie sprawę z kolei z tego, co może niektórych od niego odstraszać.
Umiarkowane spojlery poniżej (ale to nie jest plot twister w stylu Shyamalana).
Odstraszać może publicystyka. Fabuła oparta jest na prawdziwej historii kierowniczki sklepu „Biedronka” w Elblągu, która w 2004 wygrała proces przeciwko Jeronimo Martins Polska S.A. o łamanie praw pracowniczych. W filmie zamiast „Biedronki” mamy sieć sklepów „Motylek”.
Wiele scen w tym filmie to po prostu odegrane fakty z reportaży prasowych i telewizyjnych. Tamtą sprawę nagłośniło TVN, tutaj występuje telewizja TVM.
Mnie to nie razi. Jestem przyzwyczajony do formuły fabularyzowanego paradokumentu. Przecież taki sam zarzut można wysunąć wobec „Krwawej niedzieli” Greengrassa, a to kawał dobrego kina. Taki właśnie zarzut usłyszycie od tych, którym się „Dzień kobiet” nie podoba – że to kinowa publicystyka.
To jednak przede wszystkim jest dobra publicystyka, docierająca do samego sedna mechanizmu łamania praw pracowniczych w Polsce i przez to uniwersalna. Przypomina sprawę „Biedronki”, ale także na przykład sprawę słynnej działaczki związkowej Małgorzaty Maciejewskiej, ej kej ej „kret w chinskiej fabryce”.
Nade wszystko film znakomicie pokazuje podstawowy problem feminizmu w Polsce. Systematyczne łamanie praw prawcowniczych w Polsce osiągnęło rozmiary, przy których sama walka tylko o prawa reprodukcyjne nie ma już sensu.
W ustawach możemy sobie pozapisywać co chcemy, płatne urlopy, parytety, in vitro, oświatę seksualną, nawet prawo do aborcji, ale to wszystko będzie papierowy postęp, dopóki miliony zdesperowanych pracownic w Polsce będzie de facto niewolnicami kogoś takiego, jak Eryk w tym filmie (skądinąd rewelacyjny Eryk Lubos).
Bardzo słusznie w ostatnim wywiadzie dla Agnieszki Kublik Agnieszka Graff zauważyła, że działaczki kobiece w rodzaju Henryki Bochniarz są dla feministek fałszywym sojusznikiem. Bochniarz chce wolności, którą rozumie jak wolność łamania praw pracowniczych.
Logiczną konsekwencją tej wolności będzie sklepowa doprowadzona do poronienia przez nieludzkie warunki pracy. Może pogadamy też wreszcie o jej prawach reprodukcyjnych? I przestaniemy się oszukiwać, że te prawa nie mają nic wspólnego z prawem do wypoczynku, prawem do godnego traktowania w miejscu pracy, prawem do godziwego wynagrodzenia?
Ale „Dzień kobiet” podoba mi się nie tylko na zasadzie „dobre bo słuszne”. Podobał mi się także dla kunsztu języka filmowego.
Jak w amerykańskim serialu, cała obsada gra znakomicie, nawet postacie dalekiego planu. Pochwaliłem Lubos(z)a jako żałosno-strasznego szefa z piekła rodem, wąsacza, będącego jednocześnie katem i ofiarą tego systemu. Wielka jest jednak także Katarzyna Kwiatkowska jako główna bohaterka.
Fantastycznie jednak grają też aktorzy, którzy się tu pojawili na jeden epizod. Bartłomiej Firlet i Agata Kulesza jako szkoleniowcy (widać ich w klipie, w scenie nagrywania reklamy „Motylka”) aż się proszą teraz o spinoffa, w rodzaju sitkomu o firmie szkoleniowej (rany boskie, że jeszcze nikt czegoś takiego nie zrobił!).
Tak dochodzę do ostatniego punktu laurki. Historia pokazana w tym filmie jest jednak ponura. Tadeusz Sobolewski w recenzji w „Gazecie” słusznie porównuje to do kina moralnego niepokoju, dodając jednak, że to jego pastisz.
I bardzo słusznie, bo to nie jest klasyczny polski snuj o sfrustrowanym inteligencie, co to się boryka i potyka jak Cezary Baryka. W najlepszej hollywoodzkiej tradycji Sadowska ostrożnie dozuje nam comic reliefs – parę razy nie da się nie chichnąć, choćby we wspomnianej scenie.
To nie jest komedia, a jednak polski kapitalizm jest tak groteskowy w tej miksturze cytatów z Jana Pawła Drugiego, gwałcicielskim patriarchalizmie, poradnikach „Jak odnosić sukcesy w biznesie” i pierdoletach o wolności, którymi szermuje „dziennikarka z Warszawy” (Zina Kerste), że już tylko podłożyć pod to sitcomowy śmiech z taśmy.
Nie trzeba nic dodatkowo przejaskrawiać, Sadowska to ośmiesza ze straight face. Działa bez pudła, przynajmniej na mnie.
In the immortal words of Michał Radomił Wiśniewski – a wy jak myślicie?