W najlepszej tradycji social media maveningu odniosę się na blogu do tego, co się działo na Facebooku, gdy Bartosz Węglarczyk poskarżył się, że w pewnym lokalu nie chcieli mu już zaserwować jajecznicy, zasłaniając się zasadą, że jajecznica jest tam serwowana tylko do południa.
Węglarczyk przedstawił to jako złe traktowanie klientów przez ten lokal, któremu w związku z tym przepowiedział bankructwo. Zapewnił też, że podróżuje po świecie i w innych krajach to nie do pomyślenia, wszędzie jajecznicę serwowano mu o dowolnej porze.
Doznał potem inwazji #ttdkn-istów, którzy na różne sposoby próbowali mu pokazać, że świat jest pełen lokali, które mają zróżnicowaną ofertę na śniadanie, obiad i kolację i jakoś wcale z tego powodu nie bankrutują. Wycinał i banował, przez co oczywiście narastało Chichrenfreude w innych zakątkach fejsa.
Szczególnie obruszył się na Szprotę za to, że ta nazwała go „celebrytą”. Nie pierwszy raz to obserwuję, ale za każdym razem mnie to dziwi – ludzie siedzący w samym sercu celebrytozy, w tych wszystkich telewizjach śniadaniowych i debilnych teleturniejach, jednak strasznie nie chcą, żeby ich nazywano celebrytami. Dlaczego?
Niestety, czy to się Bartkowi podoba czy nie, jego jajecznicowy rant doskonale się wpisuje właśnie w polską celebrytozę. Polscy celebryci w telewizjach śniadaniowych występują w roli znawców od nawozów i od świata, wygłaszając z powagą swoje opinie o medycynie, polityce, piłce nożnej, budowie autostrad i gastronomii.
Bo przecież znają się na tym wszystkim, prawda? Znają się na autostradach, bo jeżdżą samochodem. Znają się na gastronomii, bo jadają w restauracjach. Znają się na polityce, bo oglądają program Tomasza Lisa i znają się na piłce, bo oglądają program Tomasza Lisa.
Życie im czasem za to wystawia rachunek, bo gdy w końcu szczerze uwierzą, że się na tym wszystkim znają – wypróbowują tę wiedzę w praktyce. Zakładają więc restaurację, sklep z winem albo własną firmę kosmetyczną i kończy się to przeważnie brutalnym zderzeniem celebryty z realnym lajfem.
Dlaczego uważam, że to zasługuje na notkę, a nie tylko na odrobinkę lulzów na fejsie? Bo celebrytoza zatruwa polski dyskurs publiczny.
Kiedyś niejaki Robert Gwiazdowski se chlapnął, że „1 km autostrady = 3 km drogi szybkiego ruchu”. Czemu akurat „3”, nikt tego nie odgadnie, równie dobrze mógł tam wrzucić pięć albo osiem, to przecież liczba wyciągnięta z kiszki.
Niestety, ludzie takie coś traktują serio i do dzisiaj słyszę, że drogi ekspresowe są średnio trzykrotnie tańsze od autostrad, co udowodnili amerykańscy naukowcy. Celebryci uwielbiają rzucić takiego faktoida w mediach i nie przejmują się, że odbiorcy w to wierzą.
Węglarczykowi też zapewne jacyś jego fani uwierzyli, że normą na świecie jest, że restauracje przez całą dobę utrzymują dostępność wszystkich dań w menu – śniadanie, lunch, kolacja, wszystko jedno, o każdej porze można wszystko zamówić. Ich akurat spotka najwyżej przykre rozczarowanie, jak kiedyś wyściubią nos poza Polskę.
Kiedy jednak jakaś szołbiznesowa słodka idiotka rzuci coś o szczepionkach wywołujący autyzm, to już może zagrażać życiu i zdrowiu ludzi, którzy słuchają tych farmazonów. Brednie wygadywane przez celebrytów są groźne dla całego społeczeństwa.
Nie ma zapewne prostego sposobu na powstrzymanie tego zjawiska. Dyskurs publiczny łatwiej jest zepsuć niż naprawić. Bezpośrednim skutkiem tego, że dominuje w nim głos gwiazd chlapiących coś od czapy w telewizji śniadaniowej, telewizji obiadowej i telewizji kolacyjnej jest to, że politykom nawet nie opłaca się starać.
Po co, skoro i tak o wszystkim zadecyduje losowy wynik wspólnego bełkotu Dody, Kuźniara i Felicjańskiej w kolejnej edycji jakiegoś talk show. Przykro mi, że celebrytoza zjadła Węglarczyka z jajecznicą na śniadanie.