Ukazał się kolejny numer „Magazynu Książki”, a w nim moje dwa teksty. W jednym próbujemy się przelicytować z nowojorskim pisarzem na to, który jest większą zrzędą i malkontentem. W drugim – staram się streścić dwie książki króla cyberpesymizmu, Evgeny Morozova.
W „The Net Delusion” Morozov dużo uwagi poświęca Jaredowi Cohenowi, szefa think tanku Google Ideas. Cohen to orędownik ideologii, którą Morozov nazywa złośliwie „cybercon”, przez analogię do „neocon”.
Cohen łączy neokońskie przekonanie, że USA powinny się nieustannie wtranżalać w wewnętrzne sprawy innych krajów, z cyberoptymizmem, zgodnie z którym cały świat się stanie lepszy, jak już wszyscy sobie pozakładamy konta na Twitterze, Fejsie i Gieplusie. I niestety administracje Busha i Obamy traktują te farmazony serio.
Najnowsza książka Cohena i jego starszego brata, szefa Google Erika Schmidta, „The New Digital Age”, to fascynujące świadectwo intelektualnej pustki obu dżentelmenów. Nie wątpię, że za chwilę wyjdzie po polsku i będzie się tym zachwycać ta sama grupa kołowo się cytujących autorów, co zwykle.
Książka jest o tyle zabawna, że jak to bywa z korpoprojektami, autorów obowiązuje korpooptymizm przy opisywaniu usług Google’a. Twierdzą na przykład, że funkcja automatycznego uzupełniania czyni nas bardziej kreatywnymi, bo podsuwa nam nowe pomysły.
Helou? Pomysły? Chyba na prokrastynację w postaci wrzucania skrinszota na fejsa, „patrzcie, jak mi gugiel uzupełnił, ha ha”.
Punktem wyjścia Cohena i Schmidta jest zasada „informacja chce być wolna”. To dla nich niedyskutowalny aksjomat (a ja bym chciał przede wszystkim wiedzieć, czy informacja chce być antropomorfizowana).
Wyciągają z tego takie na przykład wnioski (przeklep verbatim): „Since information wants to be free, don’t write anything down you don’t want read back to you in court or printed on the front page of a newspaper”). Nie widzą sprzeczności między tym, a zdaniem: „In the future, people will increasingly trust cloud storage over physical machinery”.
A przecież właśnie dlatego, że w Internecie wszytko można wykorzystać przeciwko mnie, nigdy nie zaufam chmurze i dobrowolnie nie oddam fizycznych nośników. Szczere przedyskutowanie tego tematu po prostu nie jest możliwe w korporacji, która z chmury zrobiła jeden z filarów strategii.
Cohena i Schmidta gubi to, co Morozov zdiagnozował w „To Save Everything, Click Here” – solucjonizm. Absurdalny fetysz technologicznych rozwiązań.
Twierdzą na przykład, że ludobójstwo w Rwandzie nie mogłoby się dzisiaj wydarzyć, bo w kraju, w którym wszyscy mają dostęp do Internetu, nie da się podburzać Tutsi i Hutu. Internet uniemożliwia manipulowanie informacją, bo internauci odkryją, że na przykład jakieś zdjęcie zmanipulowano.
No na litość boską, „This Looks Shopped” to mem. Nie ma czegoś takiego, jak „oddolna kontrola internautów”. Kto kontroluje główne huby rozprzestrzeniania informacji, ten zdecyduje, czy wygrają ci, co wrzucili zdjęcie czy ci, którzy demaskują manipulację.
Prawdziwą czy rzekomą – to nie ma znaczenia w Internecie. Tu wygrywa ten, kto ma większego Edge- i Page Ranka. Nieważne, kłamie czy nie.
Internetowe lincze z cyklu „człowiek na tym zdjęciu zrobił coś złego, łapcie go!”, Schmidt i Cohen opisują z aprobatą i to mnie już przeraża. Piszą np. o tropieniu przez chińskich internautów kobiety, która zabiła obcasem słitaśnego kotećka (Mój Boże, większą zbrodnią w Internecie może być już chyba tylko głosowanie za ACTA).
Podoba im się sama idea „śledztw internautów”, chcieliby tylko, żeby na końcu wytropione osoby miały uczciwy proces. Jako idealne rozwiązanie tropienia zbrodniarzy wojennych postulują więc na przykład wypuszczenie przez Międzynarodowy Trybunał Karny „opensourcowej aplikacji”.
A przecież problemem w tropieniu zbrodniarzy wojennych nie jest technologia, tylko polityka. Są państwa, które celowo blokują działalność MTK – na przykład USA, zgodnie z neokońską doktryną. There’s no app for that.
Przy zbrodniach wojennych autorzy odlatują w wizję tego, jak na przykład uchodźcy będą mogli przy pomocy Google Maps dokumentować granice swoich posesji, żeby wiedzieli, gdzie potem wracać. A zburzone budowle będą odtwarzać dzięki skanom 3D (nie zmyślam tego, naprawdę podają takie przykłady).
Że też nikt dotąd nie wpadł na takie rozwiązanie problemu bliskowschodniego! Niech Palestyńczycy po prostu naniosą swoje utracone wioski na Google Maps, a potem wydrukują makiety gajów oliwnych na drukarkach 3D.
Doprawdy, nie mogę się doczekać entuzjastycznych recenzji „The New Digital Age” w polskiej prasie.