W roku 1927, dwa lata po publikacji „Wielkiego Gatsby’ego” F. Scott Fitzgerald udzielił wywiadu nowojorskiemu dziennikarzowi. „Proszę poczekać, aż ta fala prosperity się skończy. Proszę poczekać dziesięć czy piętnaście lat. Proszę poczekać do następnej wojny na Pacyfiku albo przeciw kolejnej europejskiej kombinacji – następne piętnaście lat pokaże, ile Amerykanie mają w sobie woli oporu”.
Dziennikarz ponoć przyjął to proroctwo z rozbawieniem. Dwa lata poźniej runęła giełda, czternaście lat później Ameryka zaczęła wojnę. Wygrała, bo na szczęście przyszedł Roosevelt i wziął za mordę całą tę bandę pasożytów, sportretowaną w „Wielkim Gatsbym”.
Powieść przyjęto chłodno. Ryczące lata dwudzieste były wtedy jeszcze w pełni rozkwitu i jak zwykle wszyscy myśleli, że tak będzie wiecznie. Iluż ja mam znajomych, którzy kupili w 2007 mieszkania „dla inwestycji” (pocieszam się ich losem, gdy myślę o własnej rozrzutności).
Książka opisuje tę epokę z dystansem, z punktu widzenia melancholijnego i sarkastycznego Nicka. To piękny przykład narratora niewiarygodnego, który lojalnie nas o tym uprzedza w pierwszym akapicie.
Ojciec przekazał mu ważną naukę życiową – żeby zanim kogoś oceni, wziął pod uwagę to, że ten ktoś nie miał takiego szczęścia w życiu. Nick na samym początku deklaruje, że zamierza się kierować tą zasadą opisując Jaya Gatsby’ego i jego otoczenie.
To absurd zważywszy, że główni uczestnicy tego dramatu – Tom, Daisy, Jordan, Wolfsheim i oczywiście sam Gatsby – górują nad Nickiem statusem klasowym. Nick należy do klasy średniej, która owszem, czasem się ociera ramionami o przedstawicieli klasy wyższej, ale pozostaje ten maleńki ambaras, że my jednak musimy zarabiać na życie.
Nick pochodzi z „klanu Carrowayów”, który jest na tyle dobrze ustawiony, żeby sfinansować mu studia, ale żyje z prowadzenia hurtowni. A z czego żyją „Buchananowie”? Nie wiadomo, po prostu „zawsze mieli pieniądze”.
Gatsby przedstawia Toma na przyjęciu jako „gracza w polo”. W filmie robi to raz, z książki wynika, że robił to wielokrotnie i za każdym razem Toma to drażniło. Nie wiemy jednak, czy to złośliwość, czy przypadkowa niezręczność.
Co innego Gatsby miał powiedzieć, skoro każdy na jego przyjęciu był a to senatorem, a to komisarzem, a to reżyserem? W powieści nic nie wskazuje, żeby Tom miał cokolwiek przypominającego zawód.
I w powieści i w filmie Tom pokazany jest jako straszliwy palant. Wierzy w „naukowy rasizm”, jest do tego niewyobrażalnym hipokrytą. Z kieliszkiem w ręku potrafi kogoś oskarżać o łamanie prohibicji.
Nie jest widzi w tym sprzeczności. Nie widzi jej także gdy zdradza żonę i zapewnia ją o swojej miłości. Buchananowie po prostu dostają od życia wszystko, czego chcą – Tom od dziecka wychowywany jest tak, by traktował to jak rzecz naturalną jak słońce na niebie.
Największą zagadką powieści jest oczywiście Jay Gatsby. Kim on właściwie jest i o co mu chodzi? Powieść zostawia tu wolne pole dla interpretacji czytelnika, tym bardziej, że narrator na początku uprzedza nas, że nie można mu wierzyć.
Film niestety zagadkę Gatsby’ego łopatologicznie trywializuje. Wypadły na przykład dialogi, z których wynika, że już na samym początku Gatsby demonstruje przed Nickiem ignorancję. Mówi, że bywał w europejskich stolicach takich jak „Wenecja”. Mówi, że pochodzi z Midwestu, ale zapytany o konkretne miasto, z powagą odpowiada – „San Francisco”.
Nick w powieści wcześnie dowiaduje się, że Gatsby ma powiązania z gangsterami. Scena spotkania z „panem Wolfsheimem”, w filmie przerobiona na banalny luhrmanowski teledysk, w powieści wygląda fajniej.
Nick jeszcze nie wie, kim jest „niski Żyd z zagajnikami bujnego owłosienia w nozdrzach”, którego przedstawia mu Gatsby. Z osłupieniem słucha więc, jak rozmowa przy stoliku schodzi na temat mafijnej egzekucji „Rosy’ego Rosenthala”.
W powieści Wolfshiem pokazany jest jak typowy Aszkenazyjczyk. Luhrmann bojąc się tych skojarzeń obsadził w tej roli Hindusa. F. Scott Fitzgerald kpi sobie jednak z wschodnioeuropejskiego akcentu Wolfsheima, który w powieści mówi o „Oggzfordzie”, a także o biznesowych „gonegzjach”.
Proponuje je w końcu Nickowi. Dopiero interwencja Gatsby’ego („to nie ten człowiek!”) ratuje go przed rekrutacją do mafii.
Dlaczego Nick polubił gangstera? Pisarz unika łopatologii. Moja odpowiedź jest taka, że autodestrukcyjna miłość Gatsby’ego do Daisy to kontrast dla zdroworozsądkowego dystansu, jaki Nick narzuca swojej relacji z Jordan Baker.
Z narracji Nicka bucha melancholia. Jordan go pociąga, ale wie, że nic z tego związku nie wyjdzie. Widać, że lubią ze sobą spędzać czas, ale oboje są zbyt ostrożni, żeby uczucia wymknęły im się spod kontroli. Zatrzymują się na „półmiłości”.
Gatsby nie był ostrożny. Daisy jest dla niego bardziej niedostępna, niż Jordan dla Nicka, a jednak goni za nieosiągalnym.
Z marksistowskiego punktu widzenia „Wielki Gatsby” to powieść o utowarowieniu. Kapitalizm wszystko – nawet prawdę, nawet sprawiedliwość, nawet miłość – stara się zamienić w towar.
Tom Buchanan o tym wie i nawet nie zna innego znaczenia tych pojęć, stąd jego odruchowa hipokryzja. Sprawiedliwość? Ale konkretnie, ile pan sobie liczy, panie mecenasie? Prawda? A ile kosztuje w pańskiej gazecie artykuł sponsorowany? Miłość? Ale taka małżeńska, jak z Daisy, czy taka namiętna, jak z Myrtle, bo to przecież różne cenniki?
Klasośredniowa Daisy zna już pojęcia tych słów. Ale aż za dobrze zna reguły gry, w którą gra. Podobnie Nick i Jordan. Wolą się przyjaźnić na dystans – niż zawrzeć utowarowiony związek w klasistowsko-patriarchalnej Ameryce.
Prawie wszyscy w tej powieści zdają się znać te reguły. Zna je policjant, który przeprasza pana Gatsby’ego za zatrzymanie do kontroli. Znają je aż za dobrze mieszkańcy „doliny popiołów” (dziś – Flushing Meadows), zna je też pan „Henry C. Gatz z Minnesoty”.
Prawie – bo nie zna ich Gatsby. Ignoruje znaki ostrzegwcze jak Rosy Rosenthal, którego przecież pan Wolfsheim zaklinał, „Rosy, ja cię proszę, ty nie wychodź na to spotkanie”. Źródłem jego wzlotu i upadku jest naiwna wiara w Amerykański Sen. Dlatego Nick, zamiast go potępić, zazdrości mu.