Często mam tak, że o wyborze muzyki decyduje przypadkowa zbieżność nazwisk czy tematyki, która sprawia, że w uszach zaczynają mi brzmieć pierwsze takty piosenki. Już w kinie na „Wielkim Gatsbym” słyszałem melancholijny głos Petera Heppnera. Książka Kuby Janiszewskiego podsunęła konkretną piosenkę.
Spośród różnych rzeczy, które Kuba próbuje wyjaśnić, jest fenomen uzależnienia od twardych narkotyków. Krytykuje forsowaną przez Marka Kotańskiego metodę wyrabiania w pacjentach charakteru przy pomocy szorstkiej miłości, jako nieskuteczną.
Ci ludzie mogą przez jakiś czas być „czyści” i to się potem pokazuje jako ogromny sukces metody Kotańskiego, ale w końcu znowu zaczną brać. Bo źródłem problemu nie jest brak charakteru czy złe wychowanie, tylko neurochemia mózgu. Mieli pecha się takimi urodzić.
Jak przystało na przedstawiciela liberalno lewicowej, relatywistycznie moralnej i politycznie poprawnej cywilizacji śmierci, Janiszewski opowiada się za polityką redukcji szkód. Dawać im metadon, dawać im jednorazowe strzykawki. To nie jest idealne, ale w odróżnieniu od psychodram Kotańskiego, ma potwierdzoną skuteczność.
Janiszewski stara się przedstawiać punkt widzenia narkomanów, żebyśmy my, zdrowy trzon społeczeństwa, mogli zrozumieć, dlaczego apele o „branie się w garść” nie mają sensu. „Póki biorę, mam tylko jeden problem, a jak nie biorę, to od razu mam same problemy” – tłumaczy jedna z jego bohaterek, podobnie do bohaterki „Heroin, she said” grupy Wolfsheim.
Moje pokolenie o narkotykach dowiedziało się z dwóch źródeł – z popkulturowego obrazu zgniłego Zachodu i z występów Kotańskiego w peerelowskich mediach. Media niezależnie od ustroju są zawsze takie same, kochają medialnych guru i przedstawiają ich jednostronną wizję sytuacji.
A wizja Kotańskiego była taka, że jest tylko jedna skuteczna metoda leczenia uzależnień. Oczywiście, to jego metoda. Jedyną alternatywą dla Monaru jest śmierć na ulicy.
W propagandzie to się układało w taki mniej więcej obraz. Patrzcie, oto Zachód. Oni tam są bezradni, bo nie mają Kotańskiego. Na szczęście u nas problem jest pod kontrolą, bo zobaczcie, jak skutecznie wygląda nasza terapia.
Na mnie to działało skutecznie w sensie awersyjnym. Jako bardzo młody nastolatek rozumiałem, że narkomania jest dziwną chorobą, która w jakiś tajemniczy sposób może mnie dopaść, jak będę trochę starszy. I muszę się bardzo pilnować, bo mieszkam po złej stronie muru berlińskiego.
Po tamtej choroba jest nieuleczalna, więc groziłaby mi degrengolada. Najwyżej skończyłbym na jakimś dworcu Zoo. Ale po tej jest uleczalna i chryste panie, cudowni doktorzy tacy jak Kotański będą mnie uleczać.
Telewizyjne reportaże o Monarze – te zebrania, na których kolektyw głosuje, czy pozwolić upadłej dziewczynie na wznowienie leczenia! – były tak przerażające, że na wszelki wypadek trzymałem się z daleka od twardych narkotyków. Choć chyba rozumiem tę pokusę.
Podmiot liryczny tej piosenki sugeruje, że nie rozumie. Wydaje mi się to jednak z jego strony nieszczere. Dobrze to z drugiej strony przedstawia „Home Is Where The Hatred Is” – my, zdrowy trzon społeczeństwa, rozumiemy uzależnionych aż za dobrze, i właśnie dlatego tak bardzo nas przerażają.