Hartwig Schierbaum to jeszcze jeden z wielu niemieckich wykonawców muzyki pop, których krępowało prawdziwe, hartwigschierbaumowate nazwisko, jak Hansjorg Moroder czy Franz Reuther. Posługiwał się więc pseudonimem Marian Gold i śpiewał po angielsku.
Wydaje mi się – bardzo będę ciekaw opinii drogich komcionautów – że widać tutaj pokoleniową różnicę między europejską popkulturą sprzed ćwierć wieku i dzisiejszą. Dziś to żaden wstyd, być artystą francuskim, belgijskim, szwedzkim czy niemieckim.
Pokolenie moje, a już zwłaszcza pokolenie moich rodziców, było jednak skażone absurdalną jankesofilią. Nie tylko u nas książka od razu się sprzedawała, gdy autor wymyślił sobie amerykańskobrzmiący pseudonim. Spójrzmy choćby na Serge’a Gainsbourga, który słowa takie jak „comic strip” czy „ford mustang” traktował z fetyszystycznym zachwytem, jaki we mnie z kolei budzi „mon petit chou”.
Najbardziej francuski z francuskich reżyser filmowy Jean-Luc Godard nakręcił więc kiedyś film, w którym umieścił postać agenta FBI Lemmy’ego Cautiona, wymyślonego z kolei przez brytyjskiego pisarza Petera Cheyneya – którego książki cieszyły się ogromną popularnością nad Sekwaną właśnie na fali zachwytu podrabianą Ameryką.
W filmie wystąpił Eddie Constantine, który przyszedł na świat jako Ediczka Konstantynowski, w polsko-rosyjskiej rodzinie. Wychował się w USA i po wojnie zawodowo żył z „bycia Amerykaninem”, grając Amerykanów w francuskich filmach klasy B. Jego życiową rolą był właśnie Lemmy Caution.
Z perspektywy czasu najsłynniejszym filmem z tą postacią okazały się jednak być nie thrillery klasy B, ale dziwaczny film science-fiction Godarda, w którym Caution trafia samochodem do miasta rządzonego przez dyktaturę komputera Alpha 60 – „Alphaville” (1965). Do tego właśnie pseudoamerykańskiego filmu nawiązał swoją pseudoamerykańską nazwą zespół Golda.
Największym hitem z ich albumu „Forever Young” była tytułowa piosenka. Nigdy nie rozumiem mechanizmu sprawiającego, że coś się staje hitem – z tej płyty lubię akurat całą resztę. Szczególnie jednak „Summer in Berlin”.
To piosenka tak bardzo ejtisowa, że trudno bardziej. Występuje tam wyraźna wzmianka o paliwach, których się już – szczęśliwie – nie używa („the day feels so tired / from the lead in the air”). Pada też data 17 czerwca, która nawet w Berlinie dziś już nie budzi chyba takiej grozy, jak podczas zimnej wojny.
No i na koniec pada nieaktualne już stwierdzenie – lato w Berlinie to lato pod murem, z zaskakującą deklaracją „tego właśnie pragniesz”. W 1984 oczywiście zupełnie co innego oznaczało to dla osoby urodzonej po złej stronie muru, a co innego dla Mariana Golda, ale tak czy siak, dziś wymowa tych słów już nie jest taka mocna.
Gdy piszę o Berlinie, jestem monotematyczny. Bardzo lubię odwiedzać to miasto, ale zawsze odbywam w nim przynajmniej jeden ponury, depresyjny spacer szlakiem muru. No trudno, spędziłem pierwsze dwie dekady życia w tym geopolitycznym koszmarze. A teraz, gdy ma nami rządzić cyberdyktatura komputera Alpha Gugiel-Cukieras, czy znajdzie się jakiś „lemikoszią”, który nas uratuje?