W filmie „Jobs” najbardziej wzruszyła mnie scena, w której Steve Wozniak pokazuje Jobsowi swój budowany w domu terminal, który można podłączyć do telewizora. Chwila dłubania i nagle na ekranie pojawia się zrzut dostępnych znaków.
Tyle ostatnio było o tych pokoleniach oznaczanych literkami i cyferkami, że chciałbym zadeklarować przynależność do pokolenia 36. To pokolenie ludzi, którzy podłączali coś do telewizora przez koaksjalną wtyczkę antenową i dłubali pokrętłem strojenia, aż z białego szumu niespodziewanie wyłoni się OBRAZ.
Telewizory, których używaliśmy, nie miały innych wejść. Jeszcze na początku lat 70. nie byłoby czego do nich podłączyć. Jedynym źródłem sygnału była przecież antena – podłączona raz na zawsze wtyczką, która często dodatkowo była wyposażona w nakrętkę do bindowania na szoner, co by droselklapa nie ryksztosowała.
Nagle zaczęły się pojawiać dodatkowe urządzenia, które chcieliśmy do tego telewizora podłączyć. A to „gra telewizyjna”, czyli piracki klon „Ponga”. A to magnetowid. A to wreszcie – gasp! – ośmiobitowy komputer.
Producenci tych urządzeń rzadko kiedy mogli oczekiwać, że nabywca będzie miał do nich dedykowany monitor. „To działa ze zwykłym telewizorem?” – pyta zresztą zachwycony Jobs, od razu rozumiejąc, że to był właśnie selling point.
Nawiasem mówiąc, ten terminal, który widzimy w filmie, był owocem poprzedniego nieudanego startupa, w który zamieszany był Wozniak. Alex Kamradt odgrywał w nim rolę Jobsa.
Kamradt zaproponował Wozowi 12 tysięcy dolarów gotówką (50 tysięcy na dzisiejsze) i 30% w przyszłej firmie, jeśli ten skonstruuje domowe urządzenie pozwalające się łączyć z komputerami typu mainframe. Była to więc próba zrobienia czegoś dokładnie odwrotnego wobec komputera osobistego.
Kamradt nie był Jobsem. Zabrakło mu energii do rozkręcania tej firmy. Skończyło się na jednym prototypie, który przeszedł do historii właściwie tylko dzięki temu, że zachwycony Jobs podpuścił Wozniaka, żeby to rozbudował – „a teraz to samo, ale z komputerem w środku”.
W Europie Zachodniej kanał 36 UHF nie był używany przez telewizję, dlatego pierwsze konsole, magnetowidy i ośmiobitowce dostępne w Polsce via komisy, peweksy i szary import, podłączaliśmy właśnie w ten sposób. Był z tym dramat, bo wszytkie te urządzenia rywalizowały o to samo gniazdko, którego w dodatku nie zaprojektowano z myślą o częstej zamianie wtyczki.
Gniazdka i/lub wtyczki się rozwalały od ciągłego przełączania. Co więcej, ponieważ to wszystko było analogowe, kanał 36 na jednym urządzeniu nie musiał być tym samym na drugim (to nie były cyfrowo określone sloty, tylko arbitralnie wyznaczone częstotliwości według formuły F = 303.25 + (8 * kanał) MHz.
W połowie lat 70. cywilizacja śmierci z siedzibą w Brukseli opracowała standard, który po raz pierwszy wdrożono we Francji, stąd popularna nazwa SCART – od Stowarzyszenia Konstruktorów Urządzeń Radiowych i Telewizyjnych, Syndicat des Constructeurs d’Appareils Radiorécepteurs et Téléviseurs. Zwana była także eurowtykiem. Od 1980 cywilizacjośmierciowe telewizory miały to wejście w standardzie.
To była rewolucja! Ponieważ odpadała faza modulacji/demodulacji, obraz był dużo ostrzejszy. Telewizory ze SCART „wiedziały”, że dostają stamtąd sygnał, więc potrafiły się same przełączyć. Zresztą potrafią do dzisiaj, bo ten standard okazał się zdumiewająco żywotny.
Oczywiście problem był taki, że nie wszystkie urządzenia miały wyjście SCART. Nie wszystkie miały też wejście. Dlatego domowa instalacja circa 1985 zawierała, na przykład, telewizor, wideo, komputer i dekoder satelitarny, wszystko pospinane nawzajem tak, że tylko Jedna Osoba W Rodzinie wiedziała, w jakim ustawieniu coś można nagrać na wideo, a w jakim można oglądać MTV.
Film mnie wzruszył bo uświadomiłem sobie, że tylko my z Pokolenia 36 widzieliśmy wszystkie etapy rewolucji komputerów osobistych. Od ośmiobitowców podłączanych na wykałaczkę (prędzej czy później obluzowane gniazdko można było uratować tylko w ten sposób), po smartfony w kieszeni.
I to jednak niesamowite, że na każdym etapie tej rewolucji jakąś bardzo istotną rolę odgrywał Steve Jobs!