W dyskusji pod poprzednią notką wspomniano Watts Towers, jako atrakcję turystyczną „złej” części Los Angeles. Zdecydowanie warto zobaczyć, zwłaszcza pod wpływem reklamy, jaką tej turystycznej atrakcji robi GTA 5.
Samo otoczenie Watts Towers jest podobne do tego, co pokazano w grze. Tyle, że w grze dojeżdżamy tam ulicą wzorowaną na Sepulveda Boulevard, przy której w pobliżu lotniska mija się instalacje naftowe (w centrum miasta! ale lotnisko też jest właściwie w centrum miasta – to bardzo dziwne miasto…).
W rzeczywistości to miejsce jest dużo bardziej senne. Żadnych szybów naftowych, żadnych instalacji przemysłowych, żadnej trasy przelotowej. Ot, sypialnia, jak większość Los Angeles.
Czy tam jest bezpiecznie? Cholera wie, nie znam się. Ludność okoliczna jest raczej latino niż afro, na podwórkach okolicznych bungalowów siedzą śniadoskórzy lokalsi i słuchają z radyjek ściszonej salsy. Oceniając po soundtracku, bardziej „Tropico” niż „Grand Theft Auto”.
Warto zobaczyć wieże z bliska, bo zdjęcia są trochę mylące. Z bliska to wszystko jest takie organiczne i jakby przytulne. Nie wolno oczywiście dotykać samych wież – fotkę cyknąłem ajfonem wystawionym za ogrodzenie – ale człowiek od razu miałby ochotę usiąść tam z piwkiem. I słuchać ściszonej salsy, na przykład.
Wieże przez przeszło 30 lat budował prosty robotnik włoskiego pochodzenia, Simon Rodia. Nikt nie wie, po co (znaczy, różni ludzie go o to pytali, a on im udzielał różnych odpowiedzi).
Prawdopodobnie Rodia po prostu tęsknił za ojczystą Italią, którą opuścił w roku 1895 w wieku 15 lat. Przy odrobinie wyobraźni możemy tu zobaczyć różne elementy włoskiej architektury.
Watts Towers to nie tylko wieże. Rodia wybudował jakieś mini-uliczki, patia, placyki. Trochę to przypomina niby-miasta, które dzieci budują z piasku na plaży.
Zdobił to śmieciami – potłuczonymi butelkami, zastawą stołową, kawałkami glazury. Z szyn tramwajowych i prętów zbrojeniowych tworzył szkielet konstrukcyjny samych wież.
Sąsiadom się to wszystko nie podobało i próbowali go do tego zniechęcić. Gdy Rodia w 1955 przeszedł na emeryturę, wyprowadził się i nigdy już nie wrócił do Watts.
Władze Los Angeles uznały to, całkiem słusznie, za samowolkę budowlaną i chciały to rozebrać. Spotkały się z oporem kalifornijskiej bohemy artystycznej, która uznała to za zabytek kultury miejskiej.
Los Angeles nie ma zbyt wielu zabytków, więc w końcu ten argument przeważył. Powołano fundację, która opiekuje się budowlą – zastosowana technika budowlana sprawia, że wieże wymagają nieustannego remontu. Od 1990 wpisano je na narodową listę zabytków.
Zdecydowanie warto zobaczyć, bo chociaż niby w dzisiejszych czasach wszystko jest na street view i wszystko jest obfocone, to jednak jest przykład zabytku, który po prostu inaczej wygląda z bliska, gdy można zajrzeć za płot. Sam nastukałem mnóstwa zdjęć, ale to nie jest fotoblog, wrzucam tylko kawałek jednego.
Z centrum dobry dojazd Blue Line (to linia metra rozsławiona sceną w świetnym zresztą filmie „Collateral” [uwaga, link zawiera mejdżor spojler!]). Nie ma też najmniejszego problemu z parkowaniem w okolicy. #polecasie.