Życie dziennikarza piszącego cotygodniowy felieton o Internecie na papier to życie w nieustannym strachu, że ktoś mi świśnie temat. Między oddaniem felietonu a jego wylądowaniem w kioskach mija prawie pełny tydzień, dość czasu, żeby jakiś temat do znudzenia przewałkowały portale.
Weźmy ostatnią głośną sprawę – wyciek scenariusza Tarantino „Hateful Eight”. Pomyślałem, że to fajny #pomysłnafelieton – recenzja z nienakręconego Tarantino.
Ale co będzie, martwiłem się, jeśli jakiś portal zrobi to samo? Wprawdzie to nie pasowało do takiej wizji portalozy, jaką od lat roztaczam w swoich tekstach, ale przecież podobno agregację w portalach ma w końcu kiedyś zastąpić dziennikarstwo (zaraz po triumfie Linuksa na desktopach). A ja ze swoim tygodniowym cyklem nie mam szans z nimi rywalizować na szybkość publikacji.
Mimo to spróbowałem, bo uznałem, że warto napisać coś więcej o samym filmie. Nie zobaczymy go w kinach, to jedno już niestety wiadomo na pewno.
I wielka szkoda, bo ze scenariusza wygląda to na coś świetnego – skrzyżowanie „Django” z „Reservoir Dogs”. Ze sceną strzelaniny slo-mo, którą potem internauci by rozkminiali, kto strzelił pierwszy i kto zabił kogo. W scenariuszu oczywiście mamy to łopatologicznie wyjaśnione.
Na blogasku za to mogę zrobić coś, czego nie mogę zrobić w felietonie – czyli zrobić intuicyjne user friendly „japko shift 4” (srsly, Steve, what were you thinking?) i zilustrować tekst kawałkiem scenariusza. To dialog między kobietą skazaną na śmierć (Domergue) i dwoma łowcami głów.
Jeden z nich, major Warren, to ktoś w rodzaju „Django 20 lat później”. Grałby go zapewne Samuel Jackson (o rety! o rety! jaki to byłby genialny film!). Warren zaciągnął się na ochotnika w wojnie secesyjnej, żeby zabijać białasów, a potem został łowcą głów, żeby dalej zabijać białasów.
Jego kolega po fachu, John Ruth, ma inne podejście. Ilekroć plakat mówi „wanted dead or alive”, dostarcza przestępcę może nieco pokiereszowanego, ale jednak „alive”. „Kat też chce z czegoś żyć”, mawia.
Śnieżna zamieć sprawiła, że wspomniana wyżej trójka znalazła się w zajeździe dla dyliżansów na górskiej przełęczy w Wyoming. Muszą tu spędzić noc. Że mało kto dożyje poranka – it goes without saying. Domergue nawet nie ukrywa, że w zajeździe jest ktoś, kto zaraz ją uwolni.
W scenariuszu uderzyła mnie dysortografia Quentina. W tym filmie nikt nie pije kawy, wszyscy piją „coffy”. Nie ma tam drani, są „bastreds” (jeszcze inna pisownia niż w „Ingloriousach!”). „Your” i „you’re” są jednym słowem, trzeba się domyślać z kontekstu.
Gdyby to było tylko w dialogach, można by to uznać za stylizację. Skądinąd scenariusz podkreśla, że niektórzy tu mówią z silnym akcentem południowym, inni z jankeskim. Jedna postać mówi z akcentem brytyjskim (grałby ją może Tim Roth?), a jeszcze inna z francuskim (grałby ją zapewne Christoph Waltz).
Błędna ortografia jest jednak nawet w didaskaliach (np. „pours himself some coffy”). Cóż, Quentinowi wybaczyłbym nawet błędną pisownię w komciach na blogasku. Ale innym radzę pamiętać: nigga, you ain’t no goddamn’ Tarantino.