„Punkty ręcznego poboru opłat są uprzykrzającym życie anachronizmem”, napisał dawny poseł KPN i obecny „analityk społeczeństwa informacyjnego” Krzysztof Król w „Gazecie Wyborczej”. Ilustruje to sceną z „Ojca chrzestnego”, w której Santino Corleone ginie przy punkcie poboru opłat przy wjeździe Jones Beach na autostradzie prowadzącej do Nowego Jorku.
Ta scena rozegrała się 65 lat temu, a więc – sugeruje Król – punkty poboru opłat są czymś przynależnym tamtej epoce. Czemu jednak te budki tam stoją do dzisiaj i do dzisiaj wywołują korki w godzinach szczytu? Dlaczego Amerykanie nie są tak mądrzy, jak nasz były poseł?
Jego tekst zawiera wyłącznie argumenty przeciwko punktom poboru opłat na polskich autostradach i za ujednoliceniem systemu, najlepiej w formie elektronicznej winiety. Brakuje w nim jednak najważniejszego: próby zastanowienia się, dlaczego tego nie zrobiono w innych dużych krajach?
W Stanach na przykład istnieje system E-ZPass, który pozwala na zautomatyzowany pobór opłat za niektóre płatne drogi. Podkreślam: niektóre.
Fotka przedstawia punkt poboru opłat na autostradzie I-44 w Oklahomie. „Exact change required”. To nie jest widok, który ucieszy zaskoczonego europejskiego turystę.
Banknoty i karty kredytowe nie pomogą, takoż terminal E-ZPass na przedniej szybie. Stałem na poboczu i czekałem, aż ktoś się zlituje i rozmieni.
Anegdotami o tym, jak się stoi w korkach we Włoszech, Francji czy Stanach przy budkach poboru opłat (zautomatyzowanych lub nie – wbrew pozorom, to niewiele poprawia), moglibyśmy się z posłem Królem przerzucać. Zapewne on też ma takie wspomnienia. Szkoda, że nie zrobił kroku dalej i się nie zastanowił, skąd ten problem.
Ma rację, te budki to anachronizmy. Są pamiątką po czasach, w którym władze postanowiły przyśpieszyć budowę nowej drogi. Zwykle polegało to na tym, że prywatne konsorcjum dostawało koncesję na zarabianie na tych opłatach w zamian za jak najszybsze wybudowanie drogi, która potrzebna była „na wczoraj”.
Drogę pod Nowym Jorkiem, od której swój artykuł zaczął Król, budowano w pośpiechu, żeby zdążyć na wystawę światową z 1939. Ta w Oklahomie, na której stałem na poboczu, wzięła się z frustracji władz stanowych, które nie mogąc się doczekać federalnego programu budowy autostrad – same się zajęły rozładowaniem korków w Oklahoma City (przez co w tym stanie I-44 jest jednocześnie substandardowa i płatna).
Podobnie jest z płatnymi drogami we Włoszech czy z Francji, budowanymi w latach 50. i 60. przez koncesjonariuszy. I podobnie jest z naszymi trzema koncesjami z 1997. Na ile one rzeczywiście przyśpieszyły budowę dróg, to osobna kwestia, ale dzisiaj stoimy przed konkretnym faktem: są trzy firmy, cieszące się koncesjami, które wygasną dopiero za ćwierć wieku.
Z technicznego punktu widzenia włączenie tych koncesyjnych odcinków do powszechnego systemu poboru opłat jest oczywiście bardzo proste. Problem leży gdzie indziej – z tymi firmami trzeba by wynegocjować warunki finansowe tego włączenia.
Nie możemy im tych koncesji tak po prostu odebrać. To byłoby niezgodne z prawem, o czym przekonaliśmy się w okresie IV RP, gdy minister Polaczek zamiast budować autostrady, bezskutecznie szarpał się z koncesjonariuszami i przegrał w sądzie (co kosztowało nas wszystkich dwa lata opóźnienia i trzy miliardy złotych).
Trzeba by te koncesje odkupić albo zaproponować koncesjonariuszom takie warunki, że na jedno wyjdzie. Czy naprawdę nie mamy teraz pilniejszych wydatków?