Nie lubię, kiedy mój blog się zamienia w dział łączności z czytelnikami „Gazety Wyborczej”, ale nic nie poradzę, dyskusja pod poprzednią notką uległa hajdżakowaniu przez komentarze do majówkowego artykułu. Proponuję przenieść to tutaj, bo na bloksie źle się prowadzi rozmowę po przekroczeniu setnego komcia.
Bill Gates był korporacyjny villainem de choix mojego pokolenia (choć oczywiście dzisiaj wydaje się poczciwiną na tle Zuckerberga czy Bezosa). Bardzo mnie to ucieszyło, że McQuaig i Brooks poświęcają cały rozdział książki na wykazanie, że Gates nie doszedł do swoich miliardów własnym wysiłkiem.
Oczywiście, to nie są nowe rzeczy dla kogoś, kto się interesuje historią Krzemowej Doliny. Sam wokół tej zagadki, dlaczego właściwie IBM wybrał ofertę Gatesa zamiast oferty Kildalla, osnułem ze dwa opowiadanka sajens-fikszyn (najbardziej prawdopodobne wyjaśnienie to oczywiście to z mamuśką, ale ze względu na późniejszą śmierć Kildalla można odlecieć w superfajoskie teorie spiskowe).
Mit merytokracji jednak obserwuję w swoim najbliższym otoczeniu. „Ale oni przecież to bogactwo zawdzięczają zdolnościom” – uwierzcie mi lub nie, ale wielu warszawskich dziennikarzy do dzisiaj szczerze w to wierzy.
Zdolności kończą się gdzieś na poziomie wyższej klasy średniej. Zdolności mogą kogoś doprowadzić do poziomu, dajmy na to, Steve’a Wozniaka.
Bycie w klasie wyższej wymaga jednak albo urodzenia się w klasie wyższej (pierwszy milion najlepiej odziedziczyć), albo wbicia noża w plecy przyjacielowi. Mimo to cyberoligarchowie ciągle budzą irracjonalną sympatię nawet u ludzi deklarujących powierzchownie rozumianą lewicowość.
Nowoczesną lewicową politykę trzeba zacząć od rozbijania mitu merytokracji. Pasożyty z klasy wyższej należy po prostu opodatkować, nie przejmując się ich pierdoletami, że to ich „zniechęca”.
A niech się zniechęcą. Nie ma sprawy. To nie jest tak, że oni są jacyś szczególnie mądrzy ani nawet szczególnie ważny. Od bycia mądrymi mają inżynierów, projektantów, informatyków.
Oni są tylko prezesami i członkami rad i zarządów. Fajnie to jest pokazane w filmie „Margin Call”. Co się dzieje w tym banku, to rozumieją Spacey, Bettany i Quinto.
Ale to nie oni są ważni i bogaci – ważni i bogaci są Irons, Baker i Demi Moore. Z całej matematyki stojącej za operacjami banku rozumieją tylko tyle, ile Quinto i Bettany im przystępnie wyjaśnią w popularnonaukowym spiczu, kiedy już ważni i bogaci zaproszą ich na spotkanie zarządu.
Świat będzie lepszym miejscem, jeśli symboliczne postacie, które grają w tym filmie Irons i Baker, się zniechęcą. W istocie jednego z drugim dobrze byłoby po prostu pogonić do jakiejś uczciwej roboty.
Zniechęcać ich oczywiście należy ostrą progresją podatkową oraz opodatkowaniem majątku i transakcji finansowych (na przykład tak, jak to proponuje Piketty). To nieprawda, że „uciekną do rajów podatkowych”.
Raje podatkowe istnieją dlatego, że zachodnie demokracje na to pozwalają. Nie wystarczy, że jakiś archipelag Hula-Gula jednostronnie ogłosi siebie rajem podatkowym.
Żeby nim faktycznie się stał, zamożne kraje pierwszego świata muszą podpisać z nim umowy o unikaniu podwójnego opodatkowania (które za Shaxsonem lubię nazywać „umowami o podwójnym unikaniu opodatkowania). Współczesne raje podatkowe stworzono sztucznie w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat, często z historycznych przyczyn, które już dzisiaj są nieaktualne (jak np. finansowanie wojny w Wietnamie, praprzyczyna „holenderskiej kanapki”).
Jasne, że oligarchowie nie poddadzą się bez walki. Bardzo możliwe, że my – jako klasa średnia – tę walkę przegramy. Ale to nie znaczy, że mamy uwierzyć w ich bajki o „merytokracji”. Ja przynajmniej zamierzam w tej walce przegrać mówiąc o tych gościach szczerze, co o nich myślę.