Wojciech Maziarski napisał, że nie rozumie, skąd w neoliberalizmie przedrostek „neo” – „liberalizm to liberalizm, nic w nim szczególnie nowego”. Chętnie wyjaśnię.
Liberalizmu nie da się sprowadzić do tautologii „foto to foto”. Zbyt wiele różnych światopoglądów używa tej samej etykiety.
W Ameryce mój światopogląd klasyfikowany jest jako skrajnie liberalny. Tak się tam określa polityków, na których sam bym głosował – jak Elizabeth Warren czy Bernie Sanders.
Proponują oni opodatkowanie najbogatszych, państwową kontrolę nad korporacjami i wzmocnienie związków zawodowych. Czyli rozwiązania, które w Polsce z kolei sklasyfikujemy jako antyliberalne.
Ten liberalizm, który wyznaje Maziarski, nazywany jest neoliberalizmem właśnie dlatego, że powstał kilkadziesiąt lat temu jako intelektualna opozycja do głównego nurtu liberalizmu. Ten główny nurt zresztą też kiedyś nazywano „nowym liberalizmem” – wywodzi się z „New Liberalism” Leonarda Hobhouse’a.
To ani pierwszy, ani ostatni przypadek w dziejach historii doktryn politycznych, kiedy jakieś środowisko postanawia odciąć się od głównego nurtu i samookreśla się przez dodanie „neo” czy „nowy”. To jest odpowiedź na pytanie Maziarskiego.
Liberalizm na takie rozłamy jest szczególnie podatny, bo pojęcia „wolności” nie da się precyzyjnie zdefiniować, a co dopiero stosować operacyjnie. Wszyscy to znamy z życia: w jakimś momencie nasza wolność (np. do słuchania głośno muzyki) wchodzi w konflikt z wolnością sąsiada (np. do odpoczynku w ciszy). Czyja wolność jest wolnościejsza?
W konfliktach społecznych najczęściej OBIE STRONY są przekonane, że walczą o wolność. Nawet dżihadyści. Ba, nawet komuniści, bo komunizm, że przypomnę Engelsa, to „skok z królestwa konieczności do królestwa wolności”.
Wszyscy po prostu rozumieją wolność trochę inaczej. Jeśli więc ktoś mówi, że jest „zwolennikiem wolności”, trzeba mu odpowiedzieć słowami wieszcza Mleczki: „ale co poza tym, panie Wacku?”.
Podobno pierwszym nowożytnym filozofem, który to sobie uświadomił (podaję to za „Liberal Beginnings” Kalyvasa i Katznelsona) był Adam Ferguson. To przedstawiciel szkockiego oświecenia, którego neorzymski republikanizm wywarł tak istotny wpływ na amerykańskich Ojców Założycieli, że można go nazwać Dziadkiem Założycielem Ameryki.
Jako proto-liberał Ferguson chwalił ducha wolnego handlu, ale zauważył, że ma on negatywny wpływ na publiczną moralność. „In this we counsult the success of good Work; but slight the Honours of human Nature: We furnish good Work; but educate men, gross, sordid, void of sentiments and Manners” (uwielbiam Pisownię z tamtej Epoki).
Odpowiedzią Fergusona na ten problem było ustanowienie powszechnej przymusowej służby paramilitarnej. Walcząc ramię w ramię z sąsiadami nabierzemy „Honours and Manners” i osiągniemy ideał Fergusona: „to mix the military Spirit with a civil and commercial Policy”.
Odpowiedź Fergusona trąci dziś myszką (acz wyjaśnia obsesję Amerykanów na punkcie Drugiej Poprawki), ale problem pozostał. Z liberalizmu lubimy słyszeć „róbta co chceta”, ale w praktyce zawsze towarzyszy temu „nie chciejta robić zła”.
A dlaczego? A tu już różni liberałowie odpowiadają różnie – bo Dekalog (konserwatywny liberalizm) albo bo solidarność społeczna (socjalny liberalizm).
Adam Smith, którego każdy polski liberał umie zacytować, a żaden nie czytał, udzielał różnych. Historycy idei nazywają to „problemem Smitha” – wczesny Smith był surowym moralistą, późny Smith zaczął wierzyć w cnotę egoizmu.
Który Smith napisał „Bogactwo narodów”? Nie wiadomo. W kluczowym momencie (księga I, rozdział 2) po prostu pisze, że to wykracza poza temat niniejszego dzieła. To sprawia, że do dziedzictwa Smitha przyznają się dziś liberałowie bardzo różnych orientacji.
Jerzy Szacki w książce „Liberalizm po komunizmie” cytuje Mirosława Dzielskiego, który mawiał, że w czasach PRL liberalizm w Polsce był „jednoosobową partią Stefana Kisielewskiego”. Rozwój liberalizmu w Polsce nie przebiegał przez przejęcie całego bogactwa tej doktryny z Zachodu, tylko poprzez felietony jednego autora.
To tłumaczy zdumienie polskich liberałów, że istnieją jakieś inne nurty poza tym jednym, który lansowali Dzielski z Kisielewskim. Że w ogóle w liberalizmie może chodzić o coś innego niż niskie podatki i prywatyzację.
Przeklęty prowincjonalizm. To właśnie widzę, gdy patrzę na polską neoliberalną publicystykę.