W ramach radykalnego niebycia cool postanowiłem sięgnąć po Mike’a Oldfielda (spróbujcie przelicytować to – ha ha!). Stosunkowo najlepiej próbę czasu znoszą utwory, w których śpiewała z nim Maggie Reilly – a z tych „Five Miles Out”, tytułowy utwór z albumu z 1982.
Oldfield eksperymentował na nim z cyfrowym syntezatorem Fairlight CMI, wtedy drogim i rzadkim, a już za chwilę przestarzałym. Za kilka lat byle kapela weselna będzie miała lepszy sprzęcior.
Jak muzycy z Kraftwerku czy Tangerine Dream, Oldfield więc musiał pieczołowicie programować sobie rytmy i efekty, które za chwilę będzie się wybierało jednym klawiszem na jakimś TB-303 czy CZ-101. W efekcie wszystko chwilami przypomina drum’n’bass, chwilami art rocka lat 70. (serowe solówki!), a chwilami disco polo.
Piosenka opowiada o lataniu samolotem, a więc doświadczeniu, które wydaje mi się najważniejsze dla współczesnej cywilizacji. Przyszłość świata, jak wiecie, widzę raczej ponuro.
Czuję, że jeszcze będę pośród ruin miasta, przy kuble z żarzącymi się węgielkami, opowiadać swoim wnukom, że kiedyś latało się maszyną cięższą od powietrza tysiące kilometrów, tylko żeby się pobawić w wyjątkowo dużym parku zabaw. Przecież będą tego słuchać jak my w PRL legend o Wieniawie wjeżdżającym konno do Adrii.
Latam oczywiście wyłącznie jako pasażer, w życiu nie odważyłbym się pilotować nawet motolotni. Statystycznie to zapewne nie ma sensu i bardziej ryzykuję po prostu jadąc samochodem przez Warszawę, ale ten strach płynie z najgłębszych pokładów podświadomości.
Poruszanie się po ziemi samochodem jest przecież jak poruszanie się po ziemi na nogach – tyle że szybciej (choć przez Warszawę i to nie zawsze). Lot jednak nie przypomina niczego i szczerze mówiąc, do dzisiaj się boję latać.
Podmiot liryczny pilotuje niewielki samolot śmigłowy Beechcraft 18 o rejestracji G-MOVJ. Dowiadujemy się o tym z tego, że ziemia zwraca się do samolotu per „18”, a samolot sam siebie identyfikuje jako „Golf Mike Oscar Victor Juliet”.
Rozmowa z ziemią przebiega dramatycznie, bo samolot ma jeszcze dwadzieścia mil do lotniska („it’s 24 miles to the beacon”), a odszedł od wyznaczonej trasy na 5 mil (stąd tytuł). Co gorsza, ma 30 stopni przechyłu i grozi mu przeciągnięcie, o czym zaczynają go alarmować kontrolki („you’ve got 30 degrees and you’re stalling out”).
Nie będzie dobrze, bo dookoła burza. Widoczność zerowa (IMC – Instrumental Meteorogical Conditions, warunki meteo takie, że trzeba lecieć na podstawie wskazań instrumentów). „CU.NIMB.ICING” oznacza chmurę burzową (cumulonimbus) i oblodzenie.
Tyle dobrego, że lotnisko zareagowało na „mayday, mayday” i nadało samolotowi priorytet („your number 1 anticipating you”). Ale łączność zanika – „You’re lost in static, 18”. Pozostaje przestawienie transpondera na „squawk emergency”, czyli częstotliwość dla samolotu w opałach.
Jednym z błędów pilota (być może wymuszonych przez okolicznościa) było zanurkowanie. „Don’t take that dive again” – przestrzega sam siebie – „Push through that band of rain”. Na szczęście wszystko zmierza do jakiegoś happy-endu, o czym informuje nas nabieranie wysokości („climbing climbing”).
Ale straszne oko huraganu dopiero teraz chce pokazać, co ma najgorszego: „and the evil eye of the hurricane / coming in now for the kill”. Grafomańskie i pretensjonalne jak solówki Oldfielda, ale jako pamiątka epoki – jednak zabawne.