„Sezon na słoneczniki” Igora Miecika to pierwsza książka reporterska, jaką czytałem o konflikcie ukraińskim. To może sprawiać, że inne reportaże oceniam stronniczo, bo czasami tak bywa, że bez względu na to, co potem inni pisali o Angoli, najlepszy i tak się wydaje Kapuściński.
Mogę też być stronniczy, bo to autor „Gazety Wyborczej”, ale powiedzmy sobie szczerze, jakie jeszcze gazety zatrudniają bona fide reporterów. Te pojedyncze nazwiska z „Newsweeka” czy „Polityki” to przecież i tak będą moi koledzy z korpo.
Zaliczywszy więc już full disclosure o możliwych konfliktach interesów: polecam poczytać Miecika każdemu, kto szuka książki wyjaśniającej, o co w ogóle chodzi z tą całą Ukrainą. Zaletą tej książki jest to, że narracja nie zaczyna się tam od wczoraj.
Nie jest pisana z punktu widzenia kogoś, kto patrzy na zrujnowane lotnisko czy zielone ludziki terroryzujące małe miasteczko i zastanawia się, jak mogło do tego dojść. Odwrotnie: jest pisana z punktu widzenia kogoś, kto obserwował te mechanizmy od dawna i nie zaskoczyło go to, że w końcu wymknęły się spod kontroli.
Matka Miecika miała dwie siostry. Wszystkie przyszły na świat w Donbasie, ale jedna wyrosła na Rosjankę, druga na Ukrainkę. Matka zaś dostała zezwolenie na przeniesienie się do PRL; stąd Miecik.
Gdy czytam o tych przerażających miejscach typu Słowiańsk czy Kramatorsk, nie mogę się powstrzymać przed pytaniem, dlaczego tam w ogóle ktoś mieszka. Czy czytam powieść Serhija Żadana czy jakiś polski reportaż, wyobrażam sobie te miejsca jako piekło, z którego warto uciekać na każdy sposób.
Chyba już lepiej pracować na czarno w Polsce niż na legalu w Doniecku. W Polsce słabo, ale jednak płacą, w Doniecku od lat pensja jest pojęciem abstrakcyjnym.
Miecik wyjaśnia to dwojako. Po pierwsze: owszem, znaczna część uciekła. Jego książka ma strukturę wyprawy do jądra ciemności, miasteczka Konstantynówka, przedstawionego tu jako typowe wyludnione miasto-widmo Donbasu.
W dzieciństwie Miecik jeździł tam na wakacje, do babci. Wtedy Konstantynówka wydawała mu się całkiem normalna. Przed wyjazdem mama dała mu klucze do mieszkania po swojej siostrze. Nadaje to całej książce ciekawą, osobistą kompozycję: narrator jedzie przez wojenną Ukrainę w poszukiwaniu własnych korzeni. A skąd jego rodzina wzięła się w Donbasie? A no właśnie stąd, że nikt tam nie chciał mieszkać.
Jego dziadek do 1941 cieszył się dostatnim, inteligenckim życiem jako dyrektor szkoły w Kałudze. Zmobilizowany na początku Barbarossy, dostał się do niemieckiej niewoli.
Uwolniono go, ale w stalinizmie samo dostanie się do niewoli traktowano jak zdradę. Dziadka skierowano do oddziału karnego, został ciężko ranny. Po wojnie w swojej dawnej szkole mógł pracować już tylko jako woźny.
Chyba że… chyba że zgodziłby się przyjąć pracę w jednym z tych miejsc, w których nikt nie chce mieszkać. Workuta, Norylsk, Donbas?
Do wyboru, do koloru (skażeń w powietrza). Dziadek wybrał Konstantynowkę, której kolorem są rdzawe związki żelaza z okołokopalnianych hałd. I stąd cel podróży Miecika.
Nie jechał przez Ukrainę jako dziennikarz z Polski. Przeważnie ukrywał tożsamość. Jako osoba praktycznie dwujęzyczna, udawał „swojego”, który długo przebywał w Rosji i dlatego podłapał dziwny akcent.
Przez to jego książka jest wyjątkowo interesująca, bo pokazuje Ukrainę nie jako kraj egzotyczny i niepojęty, tylko przeciwnie, jako aż nadto zrozumiały. U nich wszystko było prawie takie jak u nas, tylko proporcje inne.
Mamy w Polsce tendencję do retoryki typu „Polska w ruinie”. Sam miewam do tego skłonność – może nie napiszę czegoś w stylu „rządzą nami aferzyści”, ale pewnie zalajkuję coś takiego na fejsie.
Z reportaży Miecika wyłania się obraz kraju bardzo podobnego do naszego, który jednak po prostu w klasie politycznej miał więcej Sławków Nowaków, a mniej Mazowieckich. W biznesie miał więcej prywatyzacyjnych oligarchów i czyścicieli kamienic, a mniej entrepreneurów budujących firmę od zera.
Polska w „Psach” Pasikowskiego wygląda jak Ukraina. Ćwierć wieku temu w przyszłość spoglądaliśmy ze strachem.
Mój ulubiony przykład to wizje Polski w XXI wieku z ówczesnej fantastyki. Od Sapkowskiego po Ziemkiewicza wyglądało to bardzo podobnie: lej po bombie, powtórka z września, powtórka z rozbiorów.
Że nie staliśmy się Ukrainą, to nie brzmi jak jakieś wielkie osiągnięcie. Tego się nie da wyryć na spiżowym pomniku. Ale jednak książka Miecika zmusza, by to docenić. Było całkiem blisko…