Obejrzałem wreszcie „Karbalę” i śpieszę z odpowiedzią na dwa pytania, które zapewne najbardziej nurtują PT Komcionautów. Pierwsze dotyczy (ewentualnego) militaryzmu, drugie realizacyjnej tandety, dotąd dręczącej polskie filmy wojenne.
Może zacznę od drugiego. Choćby dlatego, że daje mi to naturalny pretekst do zawołania „hej, wydałem nową książkę!”.
W książce „10 lat emocji. Polskie kino 2005-2015” staram się opisać, jak PISF ucywilizował relacje w polskim kinie, dając szansę fachowcom od różnych okołofilmowych rzeczy takich jak trupy czy wraki na doskonalenie warsztatu, żeby ich trupy wyglądały należycie trupio, a wraki adekwatnie wrakowato. W książce opisuję to szczegółowo na przykładzie trupów w „Bogach”, ale zasada jest uniwersalna.
Człowiek potrzebuje poczucia minimum stabilizacji życiowej, żeby móc rozwijać tego typu umiejętności. W zawodach okołofilmowych nie było szans na taką stabilizację przed 2005, dlatego trupem był statysta, który miał leżeć i się nie ruszać.
A więc: nie mógł do niego podejść Tomasz Kot i zrobić od niechcenia sekcję, jak w „Bogach”. Że już nie wspomnę, że Bartłomiej Topa nie może puścić w niego serii z kałacha.
To samo z wrakami. To samo z ruinami. To samo z ranami postrzałowymi. Żeby te rzeczy wyglądały przekonująco, trzeba zawołać fachowca. A fachowiec to niejako z definicji ktoś, kto miał czas na zgromadzenie kwalifikacji.
„Karbala” była kręcona głównie w Warszawie, o czym wiedziałem, bo przeczytałem wcześniej wywiad w „Gazecie”, ale… po kwadransie przestałem o tym myśleć. Bo jest prawda czasu i prawda ekranu, ale ta druga jest tylko wtedy, gdy film robią fachowcy (o! i to jest słuszna koncepcja!).
Paździerza więc nie ma. A co z militaryzmem? Też go nie ma!
Chyba każdy z grona PT stałych komentatorów zna to uczucie „guilty pleasure”, towarzyszące oglądaniu filmów wyprodukowanych przez Jerry’ego Bruckheimera. Lubimy te efekty, lubimy te rozpierdziuchy, ale niedobrze nam się robi na widok tego łopoczącego gwieździstego sztandaru w finale.
Nie wiem, na ile w „Karbali” to zrobili specjalnie, ale scenę z postrzępioną, osmoloną, ostrzelaną polską flagę odebrałem jako świadomą parodię tego motywu. Nie wiem, ale się domyślam, bo zaraz potem jest kluczowa rozmowa z Amerykanami, że „tej bitwy nigdy nie było”.
Zresztą, co tu się domyślać. „No brainer”, jak mawia nasz Wielki Brat. Amerykanie pokazani są w tym filmie jako głupcy, zdemoralizowani technologiczną przewagą. Wydaje im się, że skoro mają te wszystkie wihajstry i dynksy, Irakijczycy mogą im naskoczyć. To pierwszy rok wojny, wielkie rozczarowanie dopiero przed nimi.
Polacy wszystko mają przestarzałe i mało wartościowe bojowo. Hej, przecież przyjechaliśmy tu na misję stabilizacyjną! Po co amunicja, przecież nie będzie do kogo strzelać!
Kiedy jeszcze Amerykanie lekceważą zagrożenie, Polacy już zaczynają przerabiać swoje rzęchowate Honkery na wozy bojowe. To jest kapitalna scena – ta szlifierka, tnąca metalowe płyty, te kamizelki kuloodporne mocowane do drzwi taśmą.
„Nikt nas nie szkolił na takie sytuacje!” – mówi tuż przed kulminacją główny bohater, kapitan Kalicki (Bartłomiej Topa). Ale właśnie dlatego potem następuje kulminacja – improwizowane i skuteczne działanie.
Żołnierze z tak zwanego „normalnego kraju” pewnie by się na coś takiego nie zdobyli. Holendrów też nikt „nie szkolił” na Srebrenicę, Belgów na Kigali a Amerykanów na Mogadiszu. Najprościej zamachać białą flagą, tego pewnie uczą na pierwszym roku w West Point.
Z całym szacunkiem dla talentu Topy, show kradnie mu aktor drugoplanowy – Leszek Lichota, mistrzowski w roli kaprala Maleńczuka, archetypalnego „statego wiarusa”. Maleńczuk swoje wie, niejedno widział, niejedną kurwą rzucił.
Scena, w której ciężko ranny i śmiertelnie zmęczony, jednak rzuca smutnym „no kurwa…” i oddaje decydującą serię, dzięki której ten film jednak ma coś w rodzaju happy endu, wejdzie do historii polskiego kina na równi z „człowieku, po coś uciekał?” mistrza Wajdy. I znów nie wiem, na ile to świadome, ale widzę tu nawiązanie do szkoły polskiej sprzed pół wieku.
Ta wojna przecież nie miała sensu i film nie udaje, że było inaczej. Tak wracamy do punktu pierwszego – czy tu jest militaryzm?
Nie. Jest, owszem, hołd dla ludzi, którzy tam pojechali. Po co? A po to, po co my wszyscy wykuwamy pekab, każdy po swojemu. Bo kredyty się same nie spłacą. Czy potrzebujemy innej motywacji?
Sama wojna w Iraku spotyka się tu z miażdżącą krytyką. Reżyser nie bawi się w aluzje, na które byli skazani twórcy „szkoły polskiej”. Przekaz jest prosty: Ameryka to kolejny Wielki Brat, który robi nas w konia tak samo, jak poprzedni.Tu nie ma militaryzmu, w takim samym sensie, w jakim film „Dzień kobiet” nie ma hipermarketyzmu. Bohaterowie „Karbali” pojechali na wojnę, bo mieli kredyty do spłacenia. Jak my wszyscy.