Wbrew pozorom, nie jestem wrogiem przedsiębiorców. Cenię sobie etos (tu robię swój najlepszy fejkowy fhancuski aksąt) entrepreneura – czyli kogoś, kto zaryzykował całym swoim majątkiem, ciężko pracował, stworzył miejsca pracy itd.
Współczesny kapitalizm jednak, wbrew pozorom, wcale nie jest domeną tak rozumianych entrepreneurów. Rządzą nami korporacje, a w korporacjach entrepreneurzy to rzadkie perełki, w rodzaju tego odwiecznego Steve’a Jobsa, o którym się wspomina przy takich okazjach.
Była prezeska Hewlett-Packard Carly Fiorina uwielbia pozować na kogoś w rodzaju Jobsa w spódnicy. Szydercza reakcja Stevena Levy na te przechwałki to główna inspiracja do niniejszej blogonotki.
Widzę jakiś fantastyczny znak czasów w tym, że czołowi kandydaci do nominacji partii republikańskiej w amerykańskich wyborach prezydenckich to biznesmeni-nieudacznicy, którzy potrafią tylko marnować cudze pieniądze (akcjonariuszy, podatników itd.), ale sami nie daliby sobie rady z byle budką warzywną. To są te chwile, w których serio chciałbym usłyszeć od kogoś, kto ma inne poglądy niż ja, co on widzi patrząc na Carly Fiorinę (albo Jeba Busha, albo Donalda Trumpa itd.).
Ja widzę kogoś, kto urodził się w uprzywilejowanej rodzinie, więc pierwszy milion po prostu odziedziczył. W takiej sytuacji możesz być dowolnie głupi, leniwy, niekompetentny.
Rodzinne koneksje i tak pozwolą ci „sprawdzać się w biznesie”, jeśli taka będzie twoja wola. A jeśli sprawdzisz się z wynikiem negatywnym, w najgorszym wypadku będziesz prawicowym politykiem, chwalącym obniżanie podatków najbogatszym, jako sposób na zachęcanie do mitycznego „tworzenia miejsc pracy”.
Tatuś Fioriny pochodził z zamożnej teksańskiej rodziny. Było ją stać na opłacenie prestiżowej szkoły prawnej, więc tatuś został wpływowym sędzią, a w administracji Nixona dochrapał się odpowiednika naszego wiceministra sprawiedliwości.
Fiorina też skończyła studia prawnicze i też zostałaby prestiżowym sędzią, ale chciała się „spróbować”. A to jako pianistka, a to jako biznesłumen. Kto bogatej zabroni?
Jako prawniczka nadzorowała wejście firmy Lucent na giełdę. To ją uczyniło zawodową członkinią zarządów i rad nadzorczych – trafiła do elitarnego klubu, w którym przy partyjce golfa członkowie i członkinie układają składy zarządów w transakcjach typu „ja cię poprę, jak ty mnie poprzesz”.
Tak została najgorszym prezesem w dziejach Hewlett-Packard. Podejmowała same złe decyzje.
Spotkała ją za to jedyna kara, jaka spotyka złego prezesa: odejście z kosmiczną odprawą, 21 milionów w keszu plus inne benefity warte 19 mln.
Bo prezesi spółek giełdowych owszem, ryzykują – ale cudzymi pieniędzmi. Czy firma stoi, czy firma leży – prezesowi premia się należy.
Donald Trump z kolei wrodził się w branżę hotelarską dzięki swemu dziadkowi, który dorobił się na gorączce złota. Nie jako poszukiwacz złota, ale jako właściciel hoteli i restauracji, w których poszukiwacze złota wydawali te resztki pieniędzy, jakie wzięli ze sobą do Klondike.
Własnych sukcesów biznesowych Trump nie miał żadnych. Najpierw pracował w rodzinnej firmie, potem zakładał własne. Te czterokrotnie bankrutowały. Akcjonariusze byli w plecy, Trump na każdym bankructwie tylko stawał się jeszcze bogatszy.
Jak Jan „santo subito” Kulczyk, Trump najlepsze interesy robił z udziałem publicznych pieniędzy. Jakoś tak się składało, że miasto Nowy Jork zawsze chętnie mu dawało jak nie ulgę podatkową, to prawo pierwokupu. Tak się dorobił fortuny, dzięki której teraz, być może, stanie się prezydentem.
Jeb Bush przyszedł na świat w skromnej rodzinie prezydenta USA. No dobra, z tego mi się już nawet szydzić nie chce, Bushowie od lat są najlepszą parodią samych siebie.
Może czytają mojego bloga jacyś wąsaci polonusi z Szikagou, którzy będą głosować na Republikanów. A może po prostu zwolennicy polskiej prawicy, którzy w hipotetycznych wyborach „Sanders kontra Trump”, głosowaliby na Trumpa (ja oczywiście na Sandersa, ale i Hillary bym nie pogardził jako Mniejszym Złem).
Naprawdę taki kapitalizm wam się podoba? Ja bym tym pasożytom z rad nadzorczych przywalił 91% podatku, jak w czasach maksymalnego wzrostu (1946-1964).
Właśnie żeby się „zniechęcili”. Może jak się zniechęcą, to mniejsze straty spowodują…