To jakiś paradoks, że mimo dojmującego uczucia, że moja kariera zabrnęła w ślepą uliczkę – ciągle coś mi ktoś jednak gdzieś wydaje, więc ciągle na blogu się autopromuję. Tym razem literalnie, bo w audiotece jest do ściągnięcia audiobook mojej starej książki „Ameryka nie istnieje”.
Jak mawiał Mickiewicz: czy to w korku, czy to na autobanie, przydaje się książki w głośnikach czytanie. W tym wypadku – książki o tym, jak pewien znacznie młodszy ode mnie dziennikarz pruje przez Amerykę wypożyczalnianym Fordem Mustangiem (a także okazjonalnie Mercurym Grand Marquisem, Chryslerem Neonem i Toyotą Camry, bo to jednak nie były notatki z jednej jedynej podróży).
Co za tym idzie, listopadowy ranking od czapy poświęcę smutnym piosenkom o amerykańskich podróżach. Numero uno to oczywiście Johnny Cash, bo nikt tak pięknie jak on nie śpiewał smutno o Ameryce.
Facet w czerni lubił w swoich piosenkach opisywać mężczyznę na tyle komfortowo czującego się w swojej męskości – że nie wstydzi się on przyznać do łez. Oczywiście, zazwyczaj wypłakanych przez „tę kobietę” (choć nie tylko).
W piosence „Big River” owa kobieta naszkicowana jest tak schematycznie, że można ją odczytać jako metaforę czegoś innego. Czegoś, co gna bohatera od St Paul, Minnesota do Nowego Orleanu wzdłuż Missisipi.
Podmiot liryczny tak gna i łka, a jego łzy wypełniają „wielką rzekę”. Nigdy nie udaje mu się jednak dogonić „tej kobiety”, która zawsze okazuje się przebywać w innej miejscowości niż bohater.
Nie wiem jak wy, ja to odczytuję jako metaforę pogoni za kasą i karierą. Nawet jak ją już prawie-prawie dopadniemy, to ona potem zawsze okazuje się być w innym biurowcu, po drugiej stronie korka na Domaniewskiej.
W piosence Bena Petersa „San Francisco Is A Lonely Town” kasę i karierę odnajduje ta kobieta. Przybyła nad zatokę razem z podmiotem lirycznym autobusem linii Greyhound.
Jej się udało. Podmiotowi lirycznemu nie. Przestaje pasować do kobiety sukcesu i jej nowych przyjaciół.
Kupuje więc bilet w jedną stronę Greyhoundem do domu (po stylu muzyki możemy zgadnąć, że do Nashville albo do Memphis). I modli się z trochę wredną intencją, żeby ona też odkryła, że San Francisco to samotne miasto.
Zdecydowanie najfajniejsze rozstanie ma podmiot liryczny „By the Time I Get to Phoenix” Johnny’ego Riversa. Większość tej piosenki to podróż Route 66 – i to jej najpiękniejszym krajobrazowo odcinkiem w Arizonie i Nowym Meksyku.
Podmiot liryczny mieszkał z „tą kobietą” w jakiejś małej miejscowości w Arizonie. Może w Yumie?
W każdym razie, na tyle blisko, że podmiot liryczny planuje, że gdy będzie dojeżdżać do Phoenix, „ta kobieta” wstanie i znajdzie kartkę, w której informuje ją o swoim odejściu. „Będzie się śmiać, bo odchodziłem już tyle razy”, zauważa trzeźwo.
W porze lunchu bohater planuje być w Albuquerque. Być może ona wtedy, korzystając z przerwy w pracy, zadzwoni do niego – i odkryje, że telefonu pod starym adresem już nikt nie odbiera.
Gdy dojedzie do Oklahomy, ona już będzie spać. Zawoła jego imię przez sen i rozpłacze się, bo teraz wreszcie do niej dotrze to coś, co podmiot liryczny od pewnego czasu próbował jej dać do zrozumienia.
Gdybym ja był nim, zaplanowałbym tę podróż inaczej. Śniadanie w Phoenix, lunch w Albuquerque, ogólny kierunek na Oklahoma City – to w takim razie koniecznie kolacja i nocleg w „Big Texan”!
Do swoich (jakże nielicznych) sukcesów zawodowych zaliczam to, że dwukrotnie udało mi się to miejsce odwiedzić na koszt wydawnictwa Pascal. I do końca swych dni żyć będę marzeniem, by tam kiedyś wrócić.
Przy tej piosence myślę więc: nie płacz, Johnny. Kierowca zapłakany gorszy niż pijany! Zatrzymaj się w Amarillo. Tamtejszy T-Bone pocieszyłby nawet takiego ponuraka, jak ja!