Bond to Bond. Do kina pójść po prostu trzeba. Ale szczerze mówiąc, „SPECTRE” oglądałem z narastającym poirytowaniem.
Scenariusz wydaje mi się fundamentalnie niedopracowany. Bond, jak wiadomo, jest jak planeta – świeci światłem odbitym. A prawdziwy, mroczny blask rzucają villain i henchmeni.
Czymże kreacja Rogera Moore’a bez Mayday i Nick Nacka. Czymże urok Seana Connery bez Goldfingera i duetu „Mr Kidd & Mr Wint”.
Dobry bondowski henchman (czyli zabójca wysyłany na Bonda w drugim akcie przez villaina, wciąż jeszcze przekonanego, że jest niepokonany) przechodzi do historii popkultury. Już nic nie pamiętamy z filmu, ale pamiętamy „tego faceta z zabójczym melonikiem” albo „tego faceta ze stalowym zgryzem”.
Henchmana ze „SPECTRE” zapominamy nim się skończy film. Jest szokująco bezbarwny. A villain?
Christoph Waltz jest w tym filmie jak operowa diva, którą zdeprawowany zylioner wynajął do zaśpiewania „Wlazkotka”. I diva owszem, daje z siebie wszystko. Ale im bardziej stara się włożyć jakieś emocje w arię o kotku, który mruga, tym bardziej widać, że to ejnt faken nessun dorma.
Na czym polega jego diaboliczny plan? Na stworzeniu globalnej sieci cyberinwigilacji.
Tak, dobrze słyszycie. Mam wrażenie, że wymyślili to jakieś 5 lat temu, na dobre przed Snowdenem. I nikt 2 lata temu nie zauważył, że intryga deczko się znieświeżyła.
A może zauważył, ale wszystkie gwiazdy już miały zaklepany brak poprawek do scenariusza. Łot ewa, kiedy już się dowiadujemy, co knują w tym filmie źli ludzie, słyszymy echo Doktora Evil, który się domaga okupu w wysokości „one million dollars” (and sharks with lasers!).
Waltz i tak ma lepiej, niż Monica Bellucci. Jej scena z Bondem przypomina filmy softporno z lat 70.
Spotykają się w besensownie nielogicznych okolicznościach. Po dialogu tak pozbawionym emocji, jakby pisał go sam Marek Piestrak, nagle się na siebie rzucają w niewygodnej pozycji i zaczynają dyszeć jak „Sapcio i Pufcio z wizytą u cioci”.
Radośnie przy tym ignorują fakt, że oboje się powinni gdzieś śpieszyć. I oboje nie mają też żadnego powodu, by odczuwać jakiś romantyczny nastrój włoskiego wieczoru. Dokładnie tak samo, jak w filmach z lat 70. ten roznosiciel pizzy, który przecież ma jeszcze do dostarczenia dwie kapricziozy i pepperoni, które jednak teraz stygną w jego skuterze, bo on tak po prostu pobiegł do sypialni wzywany przez dwie cycatki – i ani on się nie martwi, że go wywalą z roboty, ani te cycatki nie biorą pod uwagę, że obcy facet może im zajumać portfele, kiedy one się zaczną na jego oczach obmacywać.
A co najgorsze – ta scena nie wnosi absolutnie nic do fabuły. To jak niespodziewany pokaz nagości w filmie „Nad Niemnem”. Po prostu nagle robimy przerwę w pogoni za organizacją SPECTRE, żeby pokazać scenę erotyczną z Moniką Belucci.
OK, do tego każdy pretekst jest dobry, ale ja zapłaciłem za bilet na Bonda! A Bond – to sarkastyczne onelinery (i nie mówcie, że w Bondach z Craigiem ich nigdy nie ma, bo kto powiedział „yes, considerably” pociągając za spust albo „do I look like I give a damn?” barmanowi pytającemu, jak ma przyrządzić vodka martini?). To ratowanie świata przed straszliwymi szaleńcami. To innuendo z Moneypenny. To product placement naturalnie wpleciony w narrację.
OK, trochę tego było. Aktorzy dają z siebie wszystko. Ralph Fiennes, Andrew Scott i Ben Whishaw kradną show, wkładając w swoje „wlazkotki” mnóstwo ekspresji. Efekty specjalne też są fajne, ale bądźmy szczerzy, kogo dzisiaj w kinie kręcą efekty specjalne.
Kurczę, po „Casino Royale” i „Skyfall” naprawdę myślałem, że kiedyś napiszę, że miałem przyjemność żyć w czasach najlepszych Bondów ever. Po tym… po tym zatęskniłem za czasami Daltona.
Ale nie obwiniam o to Craiga (którego niezmiennie kocham) tylko scenariusz, ulepiony z materiału, którego nawet Auric Goldfinger by nie obrócił w złoto.