„Lewico, jeśli naprawdę chcesz zrealizować swoje cele – dogadaj się z prawicą!” – częściej niż zwykle spotykam się ostatnio z apelem tego typu. Może to dlatego, że prawica nagle odkryła istnienie środowiska wspierającego partię Razem, a więc musiała sobie poradzić z dysonansem poznawczym, że lewicowy światopogląd nie musi oznaczać sympatii do Palikota.
Te apele nie są niczym tak naprawdę nowym. Z czasów mojej idealistycznej młodości pamiętam dyskusje o tzw. „trzeciej pozycji”. Miała mieć nawet polskiego prekursora w postaci ideologa Zadrugi Stachniuka.
To było niepoważne wtedy i jest to niepoważne teraz. Bo co właściwie lewica w ten sposób miałaby uzyskać?
Istotą projektu lewicowego jest równość i emancypacja. Jako lewica chcielibyśmy, żeby to, kim ktoś się urodził (bogaczem, biedakiem, homo, hetero, na wsi, w mieście etc.) w jak najmniejszym stopni decydowało o jakości jego życia.
Chcemy też dać mu maksimum wolności, nie tylko przed opresyjnym państwem, ale także w miejscu pracy. Kapitalistyczny wyzysk sprawia bowiem, że kawał życia spędzamy w miejscu, w którym nie jesteśmy już wolnymi obywatelami, tylko popychadłem pracodawcy.
Różne odmiany lewicy różnie chcą rozwiązywać ten problem. Skrajne (w dzisiejszych czasach głównie postleninowskie) chciałyby zlikwidować rynek i tradycyjnie rozumianą demokrację. Socjalizm demokratyczny (czyli np. partia Razem) uważa, że da się to jakoś pogodzić.
Po której stronie tego sporu stoję ja, nie muszę chyba tłumaczyć. Historycznie największy sukces w realizacji tych ideałów odniesiono w modelu nordyckim, dla mnie to rozstrzyga sprawę.
I teraz: co nam może dać „porozumienie z prawicą”? Prawica nawet jeśli akceptuje egalitaryzm, to ogranicza go po prostu do nominalnej równości wobec prawa. To dalej przecież oznacza, że jeśli pechowo urodziłeś się w jakiejś wykluczonej grupie (obojętne, jak wykluczonej) – jesteś skazany, by rywalizować „jak równy z równym” z dzieckiem prezesa banku.
Podobnie z emancypacją. Cóż mi po papierowej wolności, jeśli w praktyce ograniczane mają być prawa związkowe czy pracownicze.
Prawica zamiast realnych działań emancypacyjnych czy wyrównujących ma do zaoferowania tylko rozdawnictwo godności. Bezrobotny z pegieerowskiej wioski nie dostanie od prawicy realnej pomocy, tylko propagandowy pakiet dumy z przodków wygrywających pod Kirchholmem.
Jeśli ma mieć z życia tylko tyle, to niech mu będzie tylko tyle. No ale właśnie o to chodzi lewicy, żeby miał jednak więcej, bo dumą z przodków dzieci się nie wykarmi.
Słyszę czasami, że Razem powinno poprzeć PiS, bo „Kaczyński jest prospołeczny”. Lisiewicz zaapelował w „Gazecie Polskiej” o „wspólne pozbawianiu przywilejów rządzącej Polską kasty”.
Gdybym wierzył w „prospołeczność” Kaczyńskiego, w ogóle głosowałbym na PiS, a nie na Razem. Ale nie wierzę w nią. Jak zwykle ograniczy się do pustych obietnic i „rozdawnictwa godności”. Senator Bierecki i prezes Morawiecki dokładnie tak samo należą do rządzącej Polską kasty, jak oligarchowie zblatowani z Platformą czy SLD.
Historia zna jeden rodzaj sytuacji, w której centroprawica może dokonywać reform bliskich lewicy. To wtedy, kiedy socjaliści, związkowcy czy socjaldemokraci są tak potężni, że centroprawicy pozostaje obchodzenie ich od lewej, żeby wygrać wybory.
Wiele takich historycznych przykładów opisywałem na blogasku i w publicystyce. To jest właśnie casus Finlandii, w której modelu nordyckiego nie budowali socjaldemokraci (przeważnie będący w opozycji), tylko obchodzących ich od lewej Urho Kekkonen. To Niemcy Adenauera. To Ameryka Eisenhowera.
Ameryka to przykład o tyle ciekawy, że Republikanie przez wiele dekad zabiegali o głosy związkowców, tradycyjnie wspierających raczej Demokratów. Co za tym idzie, gdy związki były silne, republikańskie administracje były nawet bardziej prozwiązkowe od demokratycznych.
W 1980 centrala AFL-CIO poparła Cartera. Lane Kirkland (jak się okazało, bardzo słusznie) skrytykował program Reagana mówiąc, że to będą tylko „cięcia podatków dla bogatych”, a model „trickle down” nie rozwiąże żadnych problemów przeciętnego Amerykanina.
Wiatr historii wiał już jednak w inną stronę, wiele związków na własną rękę ogłosiło poparcie dla Reagana. Wśród nich PATCO – związek kontrolerów ruchu lotniczego. Reagan nieprzypadkowo zaczął niszczenie ruchu związkowego właśnie od nich.
Dziś partia republikańska ma twarz Donalda Trumpa, nie Eisenhowera. Tak to się kończy, gdy lewica i związkowcy dadzą się nabrać na godnościową retorykę prawicy.