Przywileje związków zawodowych to temat o tyle zabawny, że związek zawodowy z definicji jest organizacją obdarzoną pewnymi przywilejami. Gdyby miał mieć takie same uprawnienia jak zwykłe stowarzyszenie – byłby zwykłym stowarzyszeniem.
Kiedy czytamy o tym, jak w XIX wieku związki były zakazane czy to w USA, czy to w II Cesarstwie, to nie oznacza, że pracownikom tak po prostu nie było wolno się zrzeszać. Amerykańskie proto-związki, które opisuję w swojej powieści, działały na przykład jako towarzystwa braterskiej samopomocy.
Zakaz oznacza właśnie brak owych przywilejów. Jeśli związek działa jako zwykłe stowarzyszenie, to nie wolno mu robić strajku, pikiety czy nawet występować w imieniu załogi przed pracodawcą.
We wszystkich cywilizowanych krajach w XX wieku przyjęto zasadę, że powinny istnieć organizacje obdarzone takimi przywilejami. Regulacje mogą być tak skrajnie odmienne, jak w starej Unii i w USA, ale jakieś przywileje są wszędzie.
Nawet ludzie dalecy od marksizmu pogodzili się bowiem z zasadniczym argumentem, wyłożonym przez papę Marksa w „Kapitale”: że na dalszą metę rynek pracy jest trwale niezrównoważony na korzyść pracodawców. Sytuacje, w których pracownicy mają chwilową przewagę i mogą dyktować warunki, są rzadkie i efemeryczne.
Puszczenie relacji pracownik – pracodawca na wolnorynkowy żywioł musi więc oznaczać dyskryminację tego pierwszego. Pracownicy w społeczeństwie stanowią większość, nie jest więc możliwa stabilna demokracja bez JAKIEJŚ formy uprzywilejowania organizacji pracowniczych.
Od dobrych stu lat nikt nie kwestionuje tej prostej prawdy w cywilizowanych krajach. Leży u podstaw różnych międzynarodowych aktów prawnych ratyfikowanych przez Polskę. Kwestionują ją najwyżej polscy korwinobalceryści, no ale oni potrafią kwestionować nawet globalne ocieplenie.
Polska ustawa o związkach zawodowych pochodzi z roku 1991. Przyjmował ją jeszcze Sejm kontraktowy (czyli ostatni Sejm PRL). Okoliczności sprawiły, że de facto jest ustawą o NSZZ „Solidarność”, dlatego stosunkowo łatwo dziś działać w tym związku, a stosunkowo trudno w innym, zwłaszcza branżowym (założenie branżowego od zera jest zaporowo trudne).
To prawda, że ta ustawa jest nieprzystosowana do dzisiejszych czasów i prowadzi do licznych patologii. Wydaje mi się, że potrafię w skrócie wyjaśnić, skąd te patologie się biorą.
Zgodnie z ustawą związek reprezentuje pracowników przed pracodawcą (art 4), ale ma do tego słaby mandat demokratyczny. Wystarczy 10 osób, by założyć zakładową organizację (art 25 prim) – i te 10 osób nagle zyskuje spore uprawnienia.
Nie, nie chodzi o ten mityczny etat związkowy, do tego musi ich być 150. Chodzi o podpis, bez którego pracodawca nie będzie mógł robić różnych rzeczy (np. dysponować milionami z funduszu socjalnego).
Jednocześnie jest instytucja, która ma mocny mandat, bo pochodzi z powszechnych wyborów – rada pracownicza. Ale z kolei ta nie ma praktycznie żadnych uprawnień.
Mamy więc sytuację, w której pracowników reprezentują dwa ciała. Jedno ma silny mandat i zerowe uprawnienia, drugie ma silne uprawnienia i słaby mandat.
Przyczyna jest prosta – ustawę o związkach dano „Solidarności” w prezencie za jej historyczne zasługi. A ustawę o radach pracowniczych przyjęto w ramach wdrażania unijnej dyrektywy 2002/14/WE – Unia kazała, no to na odczepnego przyjęliśmy niezbędne minimum.
W większości krajów demokratycznych przyjęto jakieś rozwiązania, które związkowe przywileje łączą z wymogiem demokratycznego mandatu. W Stanach nie wystarczy 10 założycieli, cała załoga musi najpierw zagłosować, czy chce być reprezentowana przez dany związek. W Niemczech związek działa przez wybranych przedstawicieli załogi.
Takie rozwiązania wystarczyłyby do ukrócenia polskich związkowych patologii. Skąd się bierze „kilkanaście organizacji w jednej kopalni”? Stąd, że dla pracodawcy mnożenie organizacji to skuteczna forma samoobrony – wtedy te organizacje nie mogą realizować części ustawowych uprawnień, bo się nie mogą dogadać.
Sama likwidacja „związkowych etatów” tego problemu nie rozwiąże, jeśli pozostawimy problem mandatu demokratycznego. Rozwiązanie tego problemu wymagałoby jednak kompleksowej zmiany wielu ustaw.
Jak już pisałem tu na blogu, najbardziej podoba mi się model niemiecki, w którym pracownicy ustawowo reprezentowani są w radzie nadzorczej. Akurat tutaj nie jestem za modelem nordyckim, czyli „systemem Ghent”, bo wymaga częściowego upaństwowienia związków (a ja z powodów historycznych jestem przywiązany do idei „niezależności i samorządności”).
Tak mi się dziwnie ułożyło, że dwie ustawy najważniejsze dla mojego życia zawodowego – prawo prasowe i ustawa o związkach zawodowych, są straszliwie przestarzałe i ewidentnie nie pasują do realiów roku 2016. Ale jednocześnie boję się złych skutków, gdyby jakiś Petru czy Kaczyński zaczął przy nich majstrować, więc ja też wolę, żeby zostało tak jak jest, niż żeby przyjąć kagańcowe prawo prasowe albo ustawę paraliżującą związki zawodowe.