Czuję się tak zrozpaczony narzuconym przez prawicę dyskursem na temat uchodźców, że napiszę notkę, która dla większości blogobywalców będzie po prostu zbiorem oczywistości. No trudno, może do kogoś jednak dotrze to, jak dalece prawica ściemnia w tej kwestii.
W prawicowym dyskursie to brzmi mniej więcej tak: „Europie grozi zalanie islamem, bo lewacy niepotrzebnie ich zaprosili w imię ideologii multi-kulti. Trzeba ich wyrzucić, a przynajmniej nie sprowadzać więcej. W niektórych europejskich miastach już są dzielnice, po których strach spacerować. Musimy ochronić Polskę przed takim losem”.
Streszczanie poglądów oponenta zawsze wiąże się z ryzykiem kreowania chochoła. Jeśli ktoś uważa, że źle rozumiem stanowisko prawicy – bardzo proszę sprostować (ale jak zwykle ostrzegam, że będę bardzo ostro moderować próby wprowadzenia u mnie Psychiatryka24 w komciach).
A teraz po kolei wyjaśnię, dlaczego uważam, że to bzdura. Zacznijmy od początku: skąd się wzięli mieszkańcy „islamskich” dzielnic Brukseli, Wuppertalu czy Marsylii? Kto ich zapraszał w imię czego?
Nie zrobili tego „lewacy”. I nie chodziło o żadną ideologię – chyba, że zwykłą kapitalistyczną chciwość uznamy za ideologię.
Powojenny boom gospodarczy sprawił, że w przemyśle brakowało rąk do pracy. Aż trudno dziś sobie wyobrazić, że kiedyś tak mogło być w kapitalizmie – ale podczas „złotej ery”, o której tutaj pisałem, faktycznie tak było.
W nieco mniejszym stopniu dotyczyło to też krajów bloku radzieckiego, które były w stanie rozwiązać ten problem przez chaotyczną rozbudowę miast i masowy transfer ludności wiejskiej. Kraje kapitalistyczne, zwłaszcza w Europie, też tak robiły, ale szybko doszły do ściany – przemysł nie był w stanie nadążać za zamówieniami, wciąż potrzebował kolejnych tysięcy robotników.
Następnym krokiem było więc otwarcie się na ludność dawnych kolonii (w tych krajach, które miały takowe, np. Francji czy Wielkiej Brytanii), albo po prostu zaproszenie tzw. Gastarbeiterów poprzez umowę międzypaństwową. Niemieckie „dzielnice islamu” to bezpośredni skutek umowy między Turcją a RFN z 1961 roku.
Pół wieku później te miejsca pracy odjechały do Chin (które teraz u siebie powtarzają ten sam cykl pośpiesznej urbanizacji, która w przyszłości stworzy podobne problemy społeczne). Gdy dzieci będą dorastać w świadomości braku perspektyw, patrząc, jak ich rodzice tracą pracę i się degenerują – to się skończy postawami asocjalnymi i radykalizacją. Mogą iść w fanatyzm islamski albo kibolski. To nie zależy od narodowości, koloru skóry czy religii.
Dzielnice bezrobotnicze (dawniej robotnicze) w Marsylii, Detroit, Bytomiu czy Londynu są więc niebezpiecznymi miejscami. Ale nie z powodu islamu.
Tego problemu nie da się rozwiązać prostymi pomysłami typu „wyrzucić ich”, bo nawet do końca nie wiadomo, jakich „ich”. Polskie rasistowskie powiedzonko „ciapaty” jest o tyle interesujące, że nigdy do końca nie wiadomo, kogo opisuje – Arabów? Berberów? Sefardyjczyków? Turków? Kurdów? Sikhów? Persów? Pasztunów? Bengalczyków?
Dla Europejczyka oni wszyscy wyglądają tak samo. Dlatego zresztą w filmach Arabów często grają Hindusi (por. Naveen Andrews, czyli Sayid z „Lostów”).
Pomijam już to, że oni mają europejskie paszporty (a mają je, bo 60 lat temu Mercedes czy Renault potrzebowali robotników), więc wyrzucenie „ciapatych” jest prawnie niemożliwe. Ale to nawet nie jest możliwe na poziomie czysto technicznym, bo tego się zwyczajnie nie da zrobić tak, żeby obywatelstwo zachował ten „dobry” Berber Zidane, a stracił je jakiś „niedobry” zwolennik radykałów.
Nie wszyscy „ciapaci” są też muzułmanami, a z kolei nie wszyscy muzułmanie są islamistami. Za to dyskryminując ich wszystkich hurtowo na pewno pogorszymy sytuację – tak jak już ją pogorszyliśmy, nie wiadomo po jaką cholerę najeżdżając na Irak i Afganistan.
Wiem za to jedno: nie grozi nam „druga Marsylia” czy „druga Bruksela”, bo nie mamy potomków Gasterbeiterów. Mamy własne problemy w podobnych postindustrialnych miastach – i też strach tam chodzić po zmierzchu.
Uchodźcy niczego tu nie polepszą ani nie pogorszą – tak jak 70 lat temu uchodźcy z Grecji nie spowodowali hellenizacji. Za mało ich, za dużo nas. Natomiast odmawiając solidarnej pomocy innym krajom europejskim zachowujemy się z samobójczą krótkowzrocznością – bo owszem, teraz to jest bardziej problem Francuzów, niż nasz. Ale kiedyś będzie odwrotnie. Sami daliśmy ich eurosceptykom argument za tym, żeby Polakom nie pomagać w kłopotach.