Kiedy pisałem, że interesuje mnie stanowisko prawicy w kwestii uchodźców, byłem szczery – choć oczywiście zabanowałem prawicowych komcionautów, którzy przypełźli ze swoim bełkotliwym rasizmem. W Polsce prawicowość łączy się z książkowstrętem – banowałem ich za brak argumentów, nie za poglądy.
Żeby je poznać, wydałem w końcu w w londyńskiej księgarni dziesięć funtów. Oto zapowiadana notka na temat „Diversity Illusion” Eda Westa.
Najbardziej – obviously! – podoba mi się ten fragment, w którym West potwierdza to, co ja pisałem w notce o uchodźcach. Nie było czegoś takiego, jak w majaczeniu polskiej prawicy: że lewackie rządy Zachodu sprowadziły migrantów z innych kontynentów kierując się jakąś utopijną ideologią.
W przypadku Wysp Brytyjskich zaczęło się od tego, że Kanada 1 stycznia 1947 wprowadziła własne obywatelstwo. Zmusiło to Brytyjczyków do prawnego zdefiniowania swojego (przedtem formalnie wszyscy byli w jednym Commonwealth).
Ustawa o obywatelstwie z 1948 przyjmowała definicję tak szeroką, że mogli się na nią załapać mieszkańcy kolonii. To nie było intencjonalne (West to szerzej argumentuje, ja już tylko przytaczam za nim).
Kiedy pierwsi migranci w Jamajki przypłynęli 24 maja 1948 na pokładzie MS Windrush, pojawiały w parlamencie się głosy krytyczne, ale Arthur Creech Jones, sekretarz do spraw kolonii odpowiedział: „ci ludzie mają brytyjskie paszporty, więc nie można ich nie wpuścić – ale nie wytrzymają tutaj jednej zimy”.
Masowa migracja była niezamierzonym skutkiem ubocznym decyzji podejmowanych z innych przyczyn, w innym celu. I mogę się też zgodzić, że w czasach New Labour doszedł dodatkowy czynnik: nadzieja na roztapianie elektoratu torysów. Oślizgły cynik taki jak Alastair Campbell z pewnością uwzględniał to w rachubach.
Skoro nie było czegoś takiego, jak „ideologia imigracji”, to z czym polemizuje West? Z przekonaniem, że różnorodność (diversity) sama w sobie jest dobra.
To prawda. Rzeczywiście, ja też jestem o tym przekonany i staram się to na różny sposób wcielać w życie.
Tematy moich „Piąteczków” są takie, że do prawie każdej audycji pasowaliby mi jako goście Bendyk, Śmiałkowski, Lipszyc i Krzyżaniak (w różnych konfiguracjach). Czyli starsi panowie z brzuszkami, tacy jak ja.
Staram się jednak, żeby – poza tą zacną grupą – przychodzili do mnie goście z trochę innej bajki, bo jestem głęboko przekonany, że brak różnorodności kończy się monotonią. Są audycje radiowe, w których od razu słychać, że wszyscy w studiu się dobrze znają, są z tego samego pokolenia, pochodzą z tej samej grupy społecznej. Efektem jest NUUUUUUUDA.
Mówiąc tak, wpadam w rozumowanie, z którego West szydzi jako z „ideologii sushizmu”. Faktycznie, nie jestem tu bez winy, w pierwszym odruchu często jako zaletę wieloetniczności wymieniam knajpy z kimchi czy yakitori.
Nuda jeszcze nie jest najgorsza, twierdzi West i rzuca celnym argumentem, że zwolennicy „różnorodności” wcale nie chcą w praktyce mieszkać w dzielnicach miast, które sami nazywają „vibrant” (eufemizm na wieloetniczność), tylko w monoetnicznych przedmieściach. Jego książka jest głosem protestu przeciwko zaniedbywaniu problemów ludzi, którzy mieszkają w takiej „wibrującej” dzielnicy, a właśnie marzy im się zaciszny domek na osiedlu ze szlabanem.
Akceptuję ten argument. Wcale nie uważam, że władze powinny ignorować protesty mieszkańców „wibrujących” dzielnic. W sporach typu „integracja czy wielokulturowosć” jestem za integracją – uważam, że dalekosiężnym celem nie powinno być pielęgnowanie przez przybyszów własnej odrębności, tylko stopniowe asymilowanie ich w społeczeństwie duńskim czy francuskim.
To za mało na książkę, więc West rozwija swoją krytykę „różnorodności” na wielu płaszczyznach. I tutaj go ciągle przyłapuję na nonsequiturach.
Parę razy West porusza tematy, na których się jako tako znam. Twierdzi na przykład, że idea swobody przemieszczania się jest sztucznym tworem, który pojawił się po drugiej wojnie światowej w reakcji na nazizm.
Jest odwrotnie: idea jest stara jak świat, ograniczenia pojawiły się sztucznie po pierwszej wojnie światowej – do dziś nie odzyskaliśmy takiej swobody, jak w 1913. Szerzej opisuję to w felietonie.
Odrzucając argument, że „różnorodność” przyczyniła się do rozkwitu amerykańskiej popkultury twierdzi, że chociaż nie można zaprzeczyć, że dochodziło do wzajemnej wymiany inspiracji w wielokącie jazz/blues/rock/hiphop, to jednak dochodziło do niej bez bezpośredniego kontaktu – przez radio i przez płyty winylowe. To także nieprawda.
Czytałem o tym dużo książek, napisałem ze dwie. Sporo też tego na blogu, np. tu i tu. Otóż te relacje wymagały ciągłego bezpośredniego kontaktu.
W udramatyzowany sposób pokazuje to serial „Vinyl” (opowiadający historię fikcyjną, ale nieoderwaną od rzeczywistości). Delta Missisipi i biegnąca aż do kanadyjskiej granicy droga 61 była miejscem, na którym ciągle spotykali się muzycy o różnych odcieniach skóry, a także Żydzi (Dylan!) i Romowie (Django!).
Uczyli się nawzajem riffów i kręcenia biodrami, częstowali się skrętami i odpisywali od siebie teksty. Tak powstała kultura, która podbiła cały świat.
Przyłapawszy Westa na ściemie w sprawach, na których się znam, bardzo nieufnie podchodzę do reszty jego argumentów. Tym bardziej, że mam na nie potężny kontrargument, w postaci kraju, o którym West chyba nigdy nie słyszał: Polski.
West obwinia imigrację o wzrost nietolerancji (bo tak naprawdę zaczynasz nienawidzieć Obcego dopiero jak jest twoim sąsiadem), przestępczości (bo styk kultur generuje ekscesy), spadek spoistości społecznej (bo weź tu się spajaj z Obcym) a nawet wyborcze sukcesy neoliberałów (bo podatki to można ewentualnie płacić na swoich, nie na Obcych).
Gdyby nie imigracja, Anglia mogłaby się stać jakimś utopijnym rajem egalitaryzmu, jak w powojennych wizjach Labour Party. I dałbym się może Westowi nabrać, gdyby nie Polska.
Polska dowodzi, że może istnieć antysemityzm bez Żydów i islamofobia bez muzułmanów. Spytaj się Typowego Seby w koszulce „red is bad”, czy nienawidzi Żydów i „ciapatych” – odpowie że tak. Spytaj, czy jakichś zna osobiście – odpowie że nie.
Ze spoistością jest u nas fatalnie, neoliberałowie rządzą nieprzerwanie od 1989. Z przestępczością też niewesoło. A w dodatku niestety nie mamy takiej obfitości etnicznych knajp, jak w Londynie – ani takiej popkultury, jak w Ameryce.
Polska to potężny argument za różnorodnością. Typowy Seba ma na koszulce husarów – to właśnie staropolskie multikulti. Podobnie jak Kopernik, Szopen i Mickiewicz. Krajem jednolitym etnicznie staliśmy się z winy Stalina i Hitlera. I czy naprawdę mamy dzięki temu lepszą spoistość społeczną?