Moją ostatnią premierową audycją 2016 była ta o nowościach w genetyce. Pożegnałem w niej więc ten rok w takim nastroju, w jakim go żegnam: jedną z ostatnich piosenek Siouxsie and The Banshees, która z kolei jest nieformalnym pożegnaniem z fanami.
Rok był ponury, ale przeżyłem w nim coś, czego myślałem, że już nie doznam – z wielką pasją pochłonąłem książkę popularnonaukową, otwierającą mi oczy na najnowsze odkrycia dokonane od czasu moich studiów. Wszystkim blogoczytaczom gorąco polecam „The Epigenetics Revolution” Nessy Carey.
W XX wieku mieliśmy kilka odkryć, podczas których wydawało się, że poznanie genetycznych tajemnic Natury Lucka jest tuż tuż. Najpierw to było „yay, rozumiemy jak działa DNA” (lata 50.). Potem było „yay, rozumiemy, jak DNA koduje białka” (lata 60.). Potem jakby mała stagnacja i w końcu „yay, umiemy sekwencjonować DNA” (lata 80.).
Na tę ostatnią rewolucję z grubsza przypadają moje studia, a więc i moja ostatnia okazja na jako-takie liźnięcie biologii molekularnej. Kończyłem studia w nadziei, że za mojego życia odczytane będzie pełne DNA człowieka, i to nam odsłoni jakieś Zajebiaszcze Sekrety.
Odczytano… i kolejne rozczarowanie. Wyszło na to, że na poziomie DNA jesteśmy zdumiewająco podobni do szympansów (a i od drożdży aż tak dużo nas nie odróżnia). W takim razie gdzie jest to coś, co nas czyni ludźmi?
Odpowiedzią jest właśnie epigenetyka. Nessa Carey porównuje ją do odręcznych sugestii reżyserskich na scenariuszu filmowym, który w tej metaforze reprezentuje genom.
Czyli DNA to jakby „For relaxing times, make it Suntory time”. A epigenom to „Like an old friend. And, into the camera”.
Epigenom na razie (jak wynika z książki Nesy Carey) jest taką zagadką, jak kiedyś DNA. Nie do końca wiemy, jak działa. Częściowo przez metylację DNA, częściowo przez inne, niedawno odkryte molekuły ncRNA, miRNA i siRNA, częściowo przez modyfikacje histonu (który za moich czasów uważano za zwykły stelaż, na który nawinięta jest helisa DNA – a dziś już wiemy, że ten stelaż majtając się fte oraz wefte może jedne geny przykrywać, inne uwypuklać).
Co jest najważniejsze – i najciekawsze – nabyte zmiany epigenetyczne przenoszone są na następne pokolenia. Tak, proszę państwa, ja też zbierałem szczękę z podłogi. Lamarck jednak miał trochę racji.
To o tyle fascynujące, że wygląda na to, że epigenetycznie są zapisane te cechy, które stanowią o naszym charakterze osobistym. Że jeden się łatwo wkurza i trudno uspokaja, a drugi odwrotnie.
Że jeden się przeżera, a drugi ma skłonność do uzależnień. Że jeden chce się bić przy każdej okazji, a drugi macha ręką, że to nie jest tego warte.
Otóż: wiadomo na pewno, że w populacji Holendrów, którzy doświadczyli wielkiego głodu na przełomie 1944 i 1945, wywołało to epigenetyczne zmiany, obserwowane statystycznie nawet w następnym pokoleniu. Holendrzy to wdzięczny temat do badań, bo i przedtem i potem mieli dobry dostęp do żywności, więc wszystkie zmiany można przypisać tej jednej strasznej zimie.
Polacy takich strasznych zim (i wiosen, i lat, i jesieni…) mieli mnóstwo między 1939 a 1956. Gorzej to więc u nas zbadać i wykazać, ale to nie znaczy, że u nas to nie zasiało spustoszeń.
Wśród takich statystycznie mierzalnych skutków ubocznych w holenderskiej populacji jest między innymi podatność na uzależnienia i zachorowalność na choroby psychiczne. A u nas?
Można zaryzykować tezę, że do dzisiaj odczuwamy skutki zbrodniczego szaleństwa Hitlera i Stalina. Moje pokolenie jest pełne zmetylowanych cytozyn i wymiętolonych histonów, które odziedziczyliśmy po naszych rodzicach, pokoleniu marca 1968.
Jedyna nadzieja, że pokolenie naszych dzieci będzie wreszcie normalne. Czego sobie i państwu życzę na nowy rok (i następne)…