Tak naprawdę, to ta notka miała być przedwczoraj, ale polityka sprawiła, że musiałem Skomentować Na Bieżąco. Zresztą ta też będzie polityczna, bo teraz wszystko jest polityczne (niestety zresztą).
Nie mogę jednak nie dosypać swoich trzech groszy do nowych „Gwiezdnych wojen”. To chyba najbardziej kontrowersyjny odcinek w dziejach, reakcje rozrzucone są od zachwytu po potępienie.
Misiępodobało. Nawet bardzo podobało. Kto wie, czy nie uznam tego w końcu za najlepszy odcinek całej sagi!
Jestem już tak stary, że zdarzało mi się parę razy uczestniczyć w flejmach/adwokacjach „Star Wars” vs „Star Trek”. Opowiadałem się po stronie „Gwiezdnych wojen” argumentując, że od samego początku ta saga porusza najważniejsze pytania o demokrację i jej kryzys(y), podczas gdy polityka w „Star Treku” jest zazwyczaj infantylnie optymistyczna.
Nie dla każdego to kryterium jest ważne. Dla mnie tak, co z kolei uzasadniam tym, że jeśli za złej władzy dojdzie do odkrycia dilithium, to też będzie złe.
„Rogue One” – nie będę używał polskiego tytułu, mam wrażenie, że wymyślono go tylko żeby pasował długością do makiety – to doskonały portret złej władzy. Dyrektor Orson Krennic to najbardziej dla mnie przekonujący villain z wszystkich dotychczasowych w całej sadze.
Jeśli mieliście kiedyś, tak jak ja, fazę na czytanie książek typu „Eichmann w Jerozolimie”, doskonale zna Krennika. To nie jest takie zimne, skoncentrowane zło, jak Heinrich Himmler, to po prostu człowiek doskonale dostosowujący się do warunków.
Prywatnie zapewne jest bardzo sympatyczny. Wygląda na to, że kiedyś łączyła go przyjaźń z Galenem Erso. Pewnie odwiedzili razem niejeden bar na Coruscant, bo Krennic to bodajże pierwsza od czasów Hana Solo w tej sadze postać robiąca wrażenie fajnego kompana na wieczorną popijawę.
Gdyby Republika trwała dalej, Krennic piąłby się powoli po szczeblach kariery w korpusie inżynieryjnym. W upadku Republiki zobaczył szansę na przyśpieszenie tej wspinaczki.
Twórcy „Rogue One” myśleli oczywiście o współczesnych widzach przerażonych Trumpem i Brexitem. Ale ten film doskonale pasuje też jako komentarz do polskich wydarzeń.
Że establishment galaktycznej republiki był skorumpowany i nieudolny, to wiemy od ho ho, właściwie od Epizodu Pierwszego. Można zrozumieć pragnienie prostego Gunganina, żeby wreszcie ktoś to wszystko wziął za skrzela i wprowadził dobrą zmianę.
Krennic pokazuje, jak wygląda dalszy krok. Niekoniecznie tak, że wylezie nam zza kadru dyszące archetypalne zło i zacznie coś marudzić metalicznym głosem.
Na początek po prostu tak, że ludzi przestaje się już zachęcać do pracy i współpracy bodźcami pozytywnymi („dołącz do nas, mamy ciastka”), a zaczyna negatywnymi („dołącz do nas, bo wymordujemy ci rodzinę”). W jakimś momencie dyrektor Krennic przestał już motywować swoich inżynierów premiami i perksami, a zaczął blasterem.
To jest oczywiście droga, z której nie ma odwrotu. I to jest jednocześnie zalążek przyszłego upadku.
„Rogue One” pokazuje nam jednak galaktyczną dobrą zmianę w fazie wznoszącej. Kanclerz Palpatine jeszcze ciągle ma wysokie notowania. Nikt nie tęskni za Jedi i ich dziwacznymi przesądami.
Buntownicy są nieliczni i mają kryzys morale. Stopniowo się wykruszają, bo widzą, że Imperium jest nie do zatrzymania.
Ich liderzy są równie mało porywający, jak Schetyna czy Kijowski. Ci fajni liderzy, których kojarzymy z poprzedniej części sagi, dopiero się wyłonią – na razie na czele rebelii stoją skompromitowane postacie poprzedniego establishmentu.
I znów: twórcy zapewne myśleli tutaj głównie o tych, którzy głosowali na Clinton jako na „mniejsze zło”. Wstrzelili się idealnie w nastroje weteranów ruchu #occupy, o czym świadczy sukces kasowy.
Ale gorąco polecam ten film także i w Polsce. Tylko raz jeszcze powtórzę ostrzeżenie, które zamieściłem już na fejsie: że jest wersja z dubbingiem to nie znaczy, że to jest film dla dzieci. Jest bardziej ponury od „Imperium kontratakuje”. Mi to odpowiada, ale ośmiolatek będzie płakać.
PS. Uprasza się o rotowanie spojlerów!