Pewne pytania ciągle wracają w wywiadach, recenzjach i na spotkaniach, stąd blogonotka z FAQ związanym z moją książką.
Skąd pomysł? Uwielbiam to pytanie, choć go nie rozumiem.
Przecież to nie jest tak, że najpierw się wpada na pomysł, potem się pisze, a na końcu szuka wydawcy. Może tak jest w jakiejś dziennikarskiej ekstraklasie, ale taki średniaczek-szaraczek jak ja po prostu pisze to, co u niego zamówiono. Wszystkie moje książki wymyślił (i zamówił) ktoś inny.
W tym przypadku jest to Łukasz Najder z wydawnictwa Czarne, za co bardzo mu dziękuję. Sam bym w życiu nie pomyślał, że jest rynkowe zapotrzebowanie na taką książkę.
Dlaczego tak dużo o Holokauście? Na warszawskiej premierze doszło nawet do sporu między współpanelistami, Maciejem Maleńczukiem i Agnieszką Gajewską. Ten pierwszy pomniejszał znaczenie tożsamości żydowskiej Lema, ta druga dowodziła, że to klucz do interpretacji wielu jego książek.
Jak słowo daję, sam bym bardzo chciał przyznać rację Maleńczukowi. Jeszcze z pięć lat temu sam to sobie wyobrażałem mniej więcej tak, że rodzina Lemów spolonizowała się ze dwa pokolenia wcześniej, od początku mieli mocne aryjskie papiery i Holokaust ich bezpośrednio nie dotknął.
Jednak dotknął. Owszem, przeżyli, ale też przeżyli piekło. Te doświadczenia ukształtowały Lema nie tylko jako pisarza, ale także jako człowieka.
Pomijanie tego przy interpretacji jego utworów wydaje mi się teraz nieodpowiedzialne. Sam tak kiedyś robiłem – zgoda. Ale to jedna z tych sytuacji, w których risercz zmusza do porzucenia początkowych założeń (dlatego właśnie nie wolno pisać książek na zasadzie „Wszyscy Pamiętamy Jak Było”).
Dlaczego nie opisałem wszystkich znanych mi dokumentów? Powiedziałem to w kilku wywiadach, wywołując komentarze typu „skandal, dziennikarz ma obowiązek ujawnić wszystko co wie”.
To postulat o tyle bezsensowny, że gdyby książkę napisać na zasadzie „core dump” – wyrzucamy wszystkie posiadane informacje! – byłaby bardzo gruba i bardzo nudna. Proces pisania tak jak każdy proces twórczy, polega głównie na selekcji.
Na razie nikt (chyba) nie ma dość informacji, żeby dokładnie odtworzyć kalendarium Stanisława Lema z lat 1941-1944. Za dużo białych plam.
Pojedyncze dokumenty rzucają snop światła na kilka wyrywkowych faktów. To za mało, żeby na tej podstawie zrekonstruować całość, ale jednocześnie to światło ujawnia nam osoby trzecie, które z różnych powodów wolały zachować anonimowość.
Etyka nakazuje mi to uszanować – o ile nie zachodziłyby jakieś wyższe racje. Moim zdaniem, w tym przypadku nie zachodzą (i chętnie wrócę do tej dyskusji, jeśli kiedyś te wszystkie dokumenty wyjdą na jaw).
To nie są wielkie sekrety. Przykładem jest pomoc, jaki Lemom okazała rodzina Kołodziejów. Przez wiele lat o tym nie mówiono, choć mogliby napisać międzynarodowy bestseller pt. „Jak uratowaliśmy Lemom życie”. Gdybym od ich wnuka usłyszał, że on też sobie nie życzy pisania o tych sprawach – oczywiście bym to uszanował i ukrywał się za ogólnikami, jak w innych kwestiach.
Dlaczego nie napisałem o Lemie tak bezkompromisowo, jak Domosławski o Kapuścińskim? To zarzut sformułowany przez Marka Oramusa w „Rzeczpospolitej”, ale od innych osób też słyszałem, że mam „zbyt fanowskie podejście”.
Guilty as charged – no pewnie, że mam. I sam się zastanawiałem, co zrobię, jak podczas riserczu odkryję jakiś straszny grzech Lema.
Znalazłem (i opisałem) tylko drobne grzeszki – że przeklinał, że pochopnie oceniał ludzi, że był nerwusem i awanturnikiem. Kto jest wolny od tych grzechów i może pierwszy rzucić kamieniem? Może Oramus, ale na pewno nie ja.
Kapuściński pogrążył się tym, że regularnie występował w roli dziennikarskiego autorytetu. Z tej pozycji wygłaszał uwagi w rodzaju „reporterom nie wolno zmyślać”. Prawdopodobnie była to strategia obrony przez ucieczkę do przodu – chciał stworzyć sytuację, w której dyskusja o jego zmyśleniach byłaby niemożliwa.
Lem nigdy nie wypowiadał się jako autorytet od science-fiction. Myślę, że stąd zresztą właśnie niechęć do niego w pokoleniu Oramusa.
Pielgrzymowali do niego jak w filmach kung-fu młody pasikonik do sensei. A tu mistrz nie tylko nie chciał ich trenować, tylko wręcz mówił, że kung-fu nie ma sensu, dla samoobrony lepiej kupić rewolwer, wtedy przynajmniej się ma szansę na Nagrodę Colta.
„Robienie Domosławskiego” byłoby wyważaniem otwartych drzwi. Kapuściński lubił odgrywać rolę nieomylnego geniusza reportażu, a Lem sam „Powrotowi z gwiazd” zarzucał „gówniarstwo”, a „Niezwyciężonego” nazywał „banialuką napisaną na szybko dla pieniędzy”.
Co tu demaskować?