Miałem niedawno kilka spotkań autorskich w UK (jakie to jednak zabawne, że Ziemkiewicz – przy całym tym swoim hajsie, jednak nie może tego o sobie powiedzieć)! Przy ich okazji przeprowadziłem tradycyjnye rajdy po księgarniach.
Wpadła mi tam w ręce książka, którą polecam PT blogonautom: „Under My Thumb. Songs That Hate Women and the Women Who Love Them” (praca zbiorowa).
To zbiór feministycznych esejów, poświęconych seksistowskim, mizogynicznym i obiektyfikującym kobiety piosenkom z klasyki muzyki pop. Czego tu nie ma! Pulp, Bob Dylan, country, folk, hip-hop, metal…
Eseje pisane są przez feministki, z feministycznego punktu widzenia… ale jak sam tytuł zdradza, nie są to eseje nawołujące do cenzurowania popkultury. Gdzie byłby hiphop bez seksizmu, gdzie byłby blues bez „bo to zła kobieta była…”!
Szczególnie spodobał mi się esej „Dirty Deeds: Mischef, Misogyny and Why Mother Knows Best” Fiony Sturges. Jako i ja, autorka owa nie może się powstrzymać przed wyrzutami sumienia, słuchając AC/DC – ale nie może się też powstrzymać przed słuchaniem.
Znaczna część eseju poświęcona jest piosence „Whole Lotta Rosie” z albumu „Let There Be Rock” (1977). Piosenka opowiada o kobiecie, która „nie jest przesadnie ładna, ani przesadnie szczupła” (waży 120 kg), za to „jeśli chodzi o kochanie, kradnie show”.
Na pierwszy rzut oka mamy tu więc wszystkie najgorsze elementy seksizmu w popkulturze: body-shaming, slut-shaming, obiektyfikacja. Na dodatek na koncertach towarszyszy temu pokaz słynnej, gigantycznej, dmuchanej lali.
Poza tym jednak jest to świetny kawałek ze świetnej płyty. Co robić, jak żyć?
Fiona Sturges broni tej płyty na kilka sposobów. Po pierwsze, jak wynika z wielu wywiadów, muzycy AC/DC nigdy nie traktowali tekstów piosenek przesadnie serio, pisano je na kolanie. Na wokal należy patrzeć jak na jeszcze jeden instrument muzyczny.
Ten argument mnie akurat niespecjalnie przekonuje. Od strony czysto poetyckiej – oceniając jakość rymu i metafor – powiedziałbym, że teksty AC/DC są starannie dopracowane. Lepiej, niż niejednego zespołu progresywnego, co to jest och-ach, ale rymuje „fire” i „desire”.
To dotyczy zwłaszcza tekstów na „Let There Be Rock”, pełnych aluzyjnych nawiązań do historii rockandrolla, często całkiem zgrabnych literacko. Skoro więc autorzy (tradycyjnie podpisani jako trójka, Young/Young/Scott) włożyli trochę wysiłku w zabawę literacką „jak zacytować Chucka Berry”, to trudno uznać, że cała reszta wyszła im ot tak sobie.
Drugi interesujący argument Fiony Sturges jest taki, że w tej piosence (podobnie jak w innych tekstach AC/DC) to właśnie kobieta jest podmiotem, a mężczyzna przedmiotem. W odróżnieniu od innych klasyków rocka, opisujących w swoich tekstach gwałt czy zdradę, seks w tekstach AC/DC jest konsensualny i zwykle kobieta jest stroną inicjującą.
Kimkolwiek jest Rosie (Bon Scott twierdził, że to o prawdziwej kobiecie, ale jestem sceptyczny wobec oralnej historii erotycznych podbojów gwiazd rocka), tekst nie zostawia wątpliwości, że to ona zainicjowała zbliżenie. Podmiot liryczny ewidentnie uważa też, że to do niej należy decyzja, czy i kiedy się zakończy (najbardziej mu się podoba oczywiście to, że „to [his] surprise, Rosie never stops”).
Trzeci argument, pośrednio związany z tym drugim jest taki, że w życiu prywatnym większość muzyków AC/DC prowadziła stateczne, mieszczańskie życie. Wyjątkiem oczywiście byli dwaj autodestrukcyjni „źli chłopcy”, Bon Scott i Phil Rudd.
Rudd jednak za to wyleciał z zespołu, a Scott… no wszyscy wiemy. W każdym razie, Fiona Sturges argumentuje, że AC/DC nadają się nawet na Rozmowy Wychowawcze Z Córką.
Byłem na koncercie AC/DC na Bemowie, widziałem jak Angus Young i Brian Johnson biegają po scenie, równocześnie grając i śpiewając. To ciężko pracujący ludzie, którzy po prostu nie mogą sobie pozwolić na zarwanie nocy na rokendrolowe orgie. Jutro przecież grają kolejny koncert.
W czasach #metoo spoglądamy na dawne hity popkultury innym okiem, ale AC/DC generalnie dobrze znosi próbę czasu. Nawet w ich najbardziej sprośnych piosenkach pojawiają się kluczowe „let me…”, „she wanted…”, „…anything you want…”.
Jesteśmy na antypodach klasycznie seksistowskiego „czerwony jak cegła, muszę ją mieć”. Dla podmiotu lirycznego piosenek AC/DC decydujące jednak jest to, czego chce partnerka.
Będzie mi się teraz słuchało raźniej, skoro Prawdziwa Feministka W Prawdziwej Książce Co To Ją Przeczytałem W Foyles Na Krzywe Ryło, daje okejkę.