UWAGA: notka będzie zawierała umiarkowane spojlery do filmu i książki „[Ready] Player One”. Jeśli ci to przeszkadza, wracaj do lat 90., złotej dekady spojlerofobii.
Jak książką byłem zachwycony – tak film przyniósł mi rozczarowanie. Spielberg wywalił metaforę współczesnego kapitalizmu, wrzucił za to walki w CGI, wtórne i płaskie w porównaniu choćby do stareńkiego „Avatara”.
Drobny przykład – w książce pojawia się motyw odpracowywania długu wobec korporacji. W filmie przerobiono go tak gruntownie, że ginie cała metafora.
W książce ta praca przymusowa polega na zatrudnieniu w call-center. To dobrze rezonuje z lękami współczesnego korpoludka, który najbardziej się boi nie tyle deklasacji do klasy niższej/ludowej, co do najniższego segmentu klasy średniej.
Książkowe call-center działa w VR, ale zachowuje upiorność pracy w tym zawodzie. Trzeba ciągle prowadzić te same rozmowy, z nadzorcą sprawdzającym, czy trzymamy się korporacyjnych standardów uprzejmości.
W filmie to jest przymusowa praca fizyczna W WIRTUALU! Czy kogoś z czytających te słowa ta wizja jest w stanie przestraszyć?
Ostatnie dwie dekady w popkulturze przyniosły wysyp dystopii, thrillerów i dystopijnych thrillerów o świecie korporacji – w których nie ma osobowego villaina, bo jest nim korporacja jako taka. „Paranoja” Findera, „Siły rynku” Morgana, „Supersmutna, ale prawdziwa historia miłosna” Shteyngarta, „Tysiąc jesieni Jacoba de Zoeta” Mitchella, plus oczywiście filmy i seriale – „Margin Call”, „Avatar”, „Black Mirror”…
Spielberg to wszystko po prostu przegapił. Wyrzucił książkowe wątki, sprowadzając wszystko do jednego karykaturalnego korpovillaina, który jest bardziej śmieszny niż straszny (Ben Mendelsohn).
Całe zło korporacji OASIS w filmie sprowadzone jest do dawnej kłótni między założycielami. Happy end – chyba to nie jest spojler, że film Spielberga skończy się obrzydliwie przesłodzonym happy endem? – polega na tym, że bohaterowi udaje się po latach zakończyć tę kłótnię i zrealizować testament charyzmatycznego założyciela korporacji, Jamesa Hallidaya (Mark Rylance, ucharakteryzowany nie do poznania).
Powieściowy Halliday wydawał mi się inkarnacją stereotypu „villaina przekonanego że czyni dobro”, jak Rorschach, Dwie Twarze czy religijnie motywowani seryjni zabójcy. My w generacji X dobrze wiemy, że „charyzmatyczni przywódcy” nieuchronnie podążają trajektorią Harveya Denta, „albo zginiesz jako bohater, albo zmienisz się w łotra”.
Filmowy Halliday jest dobrotliwym nerdem, który chciał po prostu dać wszystkim darmową grę, ale wbrew jego intencjom zamieniło się to w korporację. Jest kimś takim, kim Mark Zuckerberg kiedyś wydawał się Jasiowi Kapeli.
Nie kupuję filmowego happy endu. Korporacyjnego zła nie wyeliminujemy przez samą tylko zmianę zarządu (a mniej więcej tak to wygląda w filmie, ze odkąd na czele OASIS staną sympatyczni idealiści, wszystko będzie spoko).
W istocie to jest właśnie opowieść mojego pokolenia, że grupa sympatycznych rebeliantów zakłada w garażu startupa albo nielegalną organizację, wypowiadają walkę opresorom, obalają ich i po przejęciu władzy sami stają się opresorami. To przecież historia Apple’a, Microsoftu, Google’a, Facebooka, Wolnego Oprogramowania i „Solidarności”.
My już wiemy, że postęp musi się wiązać z upodmiotowianiem obywateli, a więc z kontrolą społeczną, a więc z regulacjami. Tymczasem dla pokolenia Spielberga wszelkie regulacje nadal są złe, niczego się nie nauczyli, dalej toczą te same walki co 50 lat temu, z niedobrymi rodzicami, którzy im nie pozwalali palić skrętów.
Wyciąwszy składową antykorporacyjną, Spielberg zapełnił lukę banalną lekcję dziadków z pokolenia baby-boomersów, że „dzieciaki, nie siedźcie tak dużo w sieci”. To przesłanie wraca w filmie kilkakrotnie, w tym w happy endzie.
Tymczasem w książce oni siedzą w OASIS, bo nie mają innego wyboru. Bo OASIS zmonopolizowało edukację (do szkoły można chodzić tylko albo tam, albo wcale), płatności, media, telekomunikację…
W filmie ktoś mówi do kogoś „zapomnieliśmy, jak fajnie jest na świeżym powietrzu”. W powieści narrator mówi, że pod wpływem dewastacji środowiska na zewnątrz nie jest fajnie. Kwestii monopolistycznego przymusu w filmie nie ma.
Cóż, z artystami bywa czasem tak jak z Harveyem Dentem. Albo umrzesz jako geniusz, albo będziesz żył dość długo, żeby stać się starym nudziarzem.