Tak mało dobrych wiadomości w sferze polityki, że trzeba wyssać każdego mikroheda z tego, co jest. Dlatego niestety napiszę 34981092 szyderczy komentarz na temat prezydenckiego referendum.
Prezydenta nie poparł nikt poza najbliższymi współpracownikami. A więc: nikt, komu za to poparcie nie płaci.
Część zaproponowanych pytań nie ma sensu. Część groziłaby polexitem (a poza tym też nie ma sensu – każdy kraj może sobie oczywiście ogłosić wyższość swojego prawa nad umowami międzynarodowymi, ale zapłaci za to cenę izolacji, jak Korea Północna).
Nie ma sensu komentować pytań jako takich. To po prostu będzie kolejne nieudane prezydenckie referendum, po pożegnalnym samobóju hrabiego Komorowskiego. Polegnie przez frekwencję.
Uczcijmy to więc raczej chwilą refleksji nad tym dziwnym objawem politycznej choroby, jakim jest syndrom pałacu namiestnikowskiego. Prezydent wydaje się mieć świetne narzędzia do budowy swojego obozu, a jednak nikomu się to nie udało.
Najpierw był Wałęsa. Kiedy się pokłócił z wszystkimi (poza tymi, którym płacił za poparcie), powołał własną partię, „Bezpartyjny Blok Wspierania Reform”.
Partia zdobyła 5,41% w wyborach z 1993, czyli niby sukces, bo weszli, ale jednak porażka, wobec tromtadrackich deklaracji Wałęsy. Cytując ciocię wiki: „W trakcie trwania II kadencji Sejmu RP w latach 1993–1997 Klub Parlamentarny BBWR okazał się najbardziej skłóconym klubem”.
Po serii rozłamów, BBRW ponownie startował w 1997. Zdobył 1,23%.
Po Wałęsie nastał Kwaśniewski, jedyny prezydent w dziejach 3RP, którego Polacy akceptowali na tyle, żeby go wybrać na drugą kadencję. W dodatku jak dotąd w jedynych wyborach rozstrzygniętych od razu w pierwszej turze (53,9% głosów; Lech Wałęsa startował i dostał 1,01%).
Wszyscy się wtedy głowili, co Kwaśniewski zrobi z tym ogromnym poparciem. Ciągle wybuchały plotki typu „Kwaśniewski spotkał się a to z tym, a to z tamtą, będą robić partię”.
Gdyby ją faktycznie zaczął robić odpowiednio wcześnie – to kto wie, kto wie. Skończyło się jednak… (drodzy kibice, jakie jest przeciwieństwo falstartu?) rozczarowaniem, powstała koalicja Lewica i Demokraci, która dostała wprawdzie w 2007 13,5% głosów (w tym mój), ale to był początek marginalizacji lewicy w polityce zdominowanej przez PO-PiS.
Ambicji budowy własnego obozu nie miał Lech Kaczyński (obviously), ale syndrom pałacu namiestnikowskiego udzielił się z kolei jego współpracowni(cz)kom. Założyli(ły) partię „Polska Jest Najważniejsza”, która w 2011 dostała 2,19%.
Bronisław Komorowski również nie próbował nic budować przeciwko Platformie, ale próbował zbudować coś dla siebie. Kończyło się to zawsze samoośmieszeniem.
Prezydentura Andrzeja Dudy wydaje się na razie lustrzanym odbiciem Komorowskiego. Nie w sensie, że nie uważam Komorowskiego za mniejsze zło (Duda jest dla mnie większym złem choćby ze względu na podsycanie antysemickich nastrojów), ale błędy robi podobne.
Duda chyba też nie zdaje sobie sprawy z tego, że dla znacznej części swojego elektoratu był tylko mniejszym złem. Tak jak Komorowski, nie wygrał „sympatią do siebie”, wygrał „antypatią do tego drugiego”.
Prezydentura Dudy jest jak Brexit, jak wygrana Trumpa. Nie miał wygrać, miał ładnie przegrać – dlatego Kaczyński go wysunął (dlatego też Trump wystartował, a Cameron zniszczył Wielką Brytanię).
Nie wysunął go dlatego, że cenił sobie jego zdolności polityczne, tylko wprost przeciwnie. Charakterystyka z „Ucha prezesa” Dudy jako „pana Adriana” jest moim zdaniem zasadniczo trafna.
Kaczyński lubi promować polityków takich, jak Kazz Marcinkiewicz, powerpoint Morawiecki czy techniczny Gliński bo wie, że mu nie zagrożą. Za mało lotni, żeby coś wykombinować.
Potrafią, owszem, tańczyć na studniówce albo na zlocie młodzieży chrześcijańskiej, udowadniać w tabloidach i telewizji śniadaniowej, że są „swoimi chłopami”, ziomać się na twitterze z „ruchadłem leśnym”, ale w polityce to jednak za mało.
W trwającej już dintojrze między wannabe-delfinami, pan Adrian sam sobie strzelił w stopę i się z niej wyeliminował. Albo się ośmieszy teraz (wycofując się z referendum), albo jesienią (gdy poznamy frekwencję). Nie żal mi go.
Choć pewnie wygra ktoś jeszcze gorszy…