Gdyby jakiś pisowiec miał ochotę na kolejną notkę (tak z rozpędu), proponuję mu chwilę refleksji nad tytułowym pytaniem. W bonusie odpowiem, dlaczego w 1989 utrzymano ciągłość ustrojową z PRL, zamiast ogłosić powrót do konstytucji kwietniowej.
Rzecz w tym, że prawo reguluje wiele aspektów życia codziennego, o których często nie myślimy w kontekście „walka o sądy”. Stąd jeden z najgłupszych cytatów III RP, „niczego o mnie nie ma w konstytucji”.
My tu gadu-gadu, a ktoś tam gdzieś się komuś oświadcza. Równocześnie ktoś inny mówi „z nami koniec, chcę rozwodu”. Jeszcze inny wytargował korzystną cenę za używany samochód, a następny właśnie został zwolniony z pracy.
Wszystkich tych ludzi łączy jedno. Chcą podpisać jakiś dokument zgodnie z taką czy inną ustawą. Ogłoszenie przerwania ciągłości prawnej będzie dla nich dramatem.
Nie będzie wiadomo, na podstawie jakich przepisów mają związek małżeński zawiązać lub rozwiązać. Jak zarejestrować i wyrejestrować samochód. Jak wyliczyć odprawę należną zwalnianemu. I tak dalej.
Dlatego nawet w podczas rewolucji czy zamachu stanu, nowe władze rzadko ogłaszają całkowitą likwidację wszystkich instytucji ancien regime’u. Stąd fenomen „dziwnych praw” obowiązujących w różnych krajach od głębokiego średniowiecza. Przykłady państw, w których doknano radykalnego zerwania (Kambodża, Irak, Rosja) nie są specjalnie zachęcające.
Nie zrobiono tego nigdy w Polsce. III RP zachowała ciągłość prawną z PRL, PRL z II RP, II RP z zaborami. W 1918 również przecież nie ogłoszono przywrócenia I Rzeczpospolitej, tylko kontynuowano prawo państw zaborczych (jego ostatnie relikty zniesiono dopiero w PRL; np. Kodeks Napoleona formalnie obowiązywał na terenie dawnej kongresówki do 1946).
Dobrze to pokazuje historia Sądu Najwyższego. Powołano go w marionetkowym Królestwie Polskim, które w 1916 proklamowali Niemcy i Austriacy.
Zaborcy (mówiąc ściślej, wtedy już okupanci) nie dogadali się między sobą co do tego, kto ma być „królem” tego państewka. „Rządziła” nim więc Rada Regencyjna, która stworzyła kilka instytucji, działających do dziś. Wśród nich Sąd Najwyższy.
Pierwszym I prezesem SN był Stanisław Srzednicki, kandydat kompromisowy, bo mianowali go zaborcy zachodni, ale był najwyższym rangą polskim sędzią w zaborze rosyjskim. Po zdobyciu niepodległości Piłsudski mógł go wywalić (jako Naczelnik Państwa mógł teoretycznie wszystko). Ale nie zrobił tego.
Niepodległość niepodległością, ale ktoś się wtedy przecież na przykład wtedy kolejny rok procesował z sąsiadem o miedzę. Nie pokochałby wolnej Polski, gdyby ta mu całą sprawę zresetowała do zera.
Ostatnim I prezesem w niepodległej Polsce był Leon Supiński. Po wojnie komuniści chcieli zachować pozory ciągłości, wzięli go więc do swojego Sądu Najwyższego, tym razem jako II prezesa. Wkrótce wypchnęli go w stan spoczynku.
Pierwszym komunistycznym I Prezesem SN był Wacław Barcikowski (od 1945 do 1956). Był znanym przed wojną prokuratorem i adwokatem. Cóż, kolaboranci wśród elit się znajdą nawet za Stalina.
Ostatnim I Prezesem komunistycznego Sądu Najwyższego był prof. Adam Łopatka. Rada Państwa powołała go w 1987 na 5-letnią kadencję (teoretycznie do maja 1992).
Rząd Mazowieckiego przeprowadził jednak w Sejmie ustawę, która skracała tę kadencję. W maju 1990 wyrzucono wszystkich 109 sędziów SN.
Dlaczego dziś to skandal, a wtedy nie? Bo w czasach PRL sędziowie nie byli nieusuwalni. Peerelowskich sędziów wyrzucono zgodnie z peerelowskim prawem. Dopiero ich następcy mieli być nieusuwalni (jak się okazało, tylko na 28 lat).
Wbrew temu, co dziś twierdzi kacza propaganda, sędziowie przeszli czystkę. Zaakceptowano tylko 22 z tych 109, przepadł sam prof. Łopatka. Jego następcą został prof. Adam Strzembosz, pierwszy I prezes SN w wolnej Polsce.
Jeśli ktoś uwierzył w „Michnikowszczyznę” Ziemkiewicza, to pewnie wydaje mu się, że „Gazeta Wyborcza” broniła peerelowskich sędziów. Przypominam, że Ziemkiewicz napisał tę książkę na podstawie tego, co mu się wydawało, że zapamiętał – a nie kwerendy w archiwach.
Polecam artykuł „Samo-sąd” z 30 maja 1990, w którym Wanda Falkowska opisywała tę czystkę i uzasadniała ją tym, że „niektóre uchwały SN były po prostu haniebne”, przytaczając m.in. przykład politycznego wyroku z 27 czerwca 1988.
Reasumując, czy Sąd Najwyższy jest postkomunistyczny? W pewnym sensie tak. Ale w takim samym, w jakim w II RP był postzaborczy. A nawet mniejszym, bo w 1918 nie było czystki.